Bråthen podniósł się i rzekł rozbawiony:
– Ma pani rację, nauka jest brutalna. Ale na razie chyba dość tych rozmów. Proszę spróbować się przespać. Potem zbada panią ordynator i wtedy pomyślimy o gościach.
– Nie sądzi pan, że wyczerpałam limit snu na kolejne pół roku?
Uśmiechnął się do mnie serdecznie, po czym opuścił pokój. Nagle zrobiło się cicho i smutno. A więc nazywał się Bråthen. Bråthen…
Nie mogłam pojąć, jak można spędzić we śnie cały miesiąc! A mimo to usnęłam natychmiast.
Ordynator, który zjawił się na oddziale po szesnastej, przypominał toczącą się kulę. Po zapoznaniu się z historią mojej choroby orzekł, że mam końskie zdrowie. Wprawiło mnie to w wielką dumę, a samo określenie dopisałam do podobnych charakteryzujących moją osobę. Pocieszałam się nim w chwilach rezygnacji i zwątpienia. Pozwolono mi wreszcie przyjąć gości pod warunkiem, że żadna z wizyt nie będzie trwać dłużej niż pięć minut. Sama nie czułam się najlepiej, ale może za bardzo się nad sobą użalam.
Pielęgniarka pomogła mi uczesać włosy, które w czasie pobytu w szpitalu podrosły o blisko dwa centymetry. Spoglądając w lustro, odnosiłam wrażenie, że niewiele różnię się od mieszkańców Nowej Gwinei. Przygotowana i pełna napięcia, oczekiwałam na pierwszych gości.
Sale szpitalne, w których leżeli chorzy, były bardzo przytulne: ich ściany pomalowano na delikatny, błękitny kolor, sufity zaś na biało. W oknach zawieszono żółte jak słoneczniki zasłony. Wystrój wnętrz dodawał otuchy nawet tym pacjentom, których zmogła długotrwała choroba.
Po kilku minutach w drzwiach pojawili się rodzice. Pytali, czy nic mnie nie boli, czy mam apetyt, czy mam ochotę na czekoladę lub owoce. Cały czas zamartwiali się o mnie. Jak mogłam być taka nieostrożna? Dlaczego wybrałam się na przejażdżkę rowerem w taką paskudną pogodę? Narzekali, że okropnie schudłam, a troski z mojego powodu wprawiły ich w głębokie zasmucenie. Po kwadransie wszyscy troje mieliśmy łzy w oczach.
Minęło zaledwie dziesięć minut od wyjścia mamy i taty, gdy zjawili się bracia Magnussen wraz z Inger. Po serdecznym przywitaniu Terje rzekł:
– Wujek Erling chce z tobą porozmawiać, ale na początek poprosił mnie o wstępne informacje na temat wypadku. Muszę przyznać, że to moje pierwsze poważne zadanie, odkąd u niego praktykuję.
– Tylko nie to! – zawołałam. – Nic ci nie powiem. Zachowałam się jak ostatnia idiotka!
– Nie mów tak. Wujek chciałby poznać szczegóły. Dotąd nie natrafiliśmy na ślad kierowcy – pirata.
– Ależ Terje! Ja wam nic nie pomogę! Ktoś najechał na mnie od tyłu. Nie zdążyłam nawet się odwrócić i zobaczyć, kto to taki. Ciekawa jestem, kto mnie znalazł na drodze?
– Ksiądz proboszcz – powiedział Arnstein. – Był tak przerażony, że stanął nad tobą i zaczął się żegnać. Na szczęście w chwilę potem zjawił się Grim i to on odwiózł cię do szpitala.
– Wszyscy myśleli, że nie przeżyjesz – dodała Inger. – W pierwszych dniach twój stan był krytyczny. – Inger przysunęła się do stolika i nachyliła nad stojącym tam spodeczkiem z lekarstwami. – Rany boskie, Kari! Tyle pigułek? Raz, dwa… sześć! No, no. Ale oni cię tu szpikują. Czy wiesz chociaż, co ci dają?
– Nie mam zielonego pojęcia. Po prostu łykam wszystko, co popadnie. Jestem zdyscyplinowaną pacjentką.
Arnstein i Terje rozmawiali cicho między sobą.
– Powiedzieć jej? – zapytał brata Arnstein.
– Nie wiem, czy możemy – odparł Terje. – Chyba raczej zaczekamy.
Nie było lepszego sposobu, aby rozbudzić moją ciekawość.
– Co takiego ukrywacie przede mną? Nie wygłupiajcie się, mówcie zaraz!
Chłopcy spojrzeli po sobie.
– Arnstein, ty powiedz – przekomarzał się młodszy z braci.
Arnstein nadal się wahał. W końcu jednak zakomunikował:
– Wiesz, Kari, gdy wypadłaś zdenerwowana z domu państwa Moe, w pogoń za tobą rzucił się Oskar. Tak to przynajmniej wyglądało. Wtedy Andreas krzyknął za wami: „Zatrzymaj ją, zatrzymaj! Nikt nie może się o niczym dowiedzieć, bo wybuchnie awantura!”. W tej samej chwili odezwała się wdowa Lilly. Gdybyś tylko słyszała jej lodowaty i pełen wyrzutów głos: „Andreas! Oskar! Chyba powariowaliście! Przecież nie wszyscy jeszcze sobie poszli!”. I co ty na to?
Zmarszczyłam czoło i mruknęłam w zadumie:
– To mi się nie podoba. Można by przypuszczać, że…
Moi trzej goście pokiwali przytakująco głowami.
Kolejna wizyta nie była dla mnie przyjemna. W drzwiach pojawili się państwo Olsenowie oraz Lilly Moe. Wszyscy patrzyli na mnie z wyraźnym zakłopotaniem, przywdziewając nieszczere uśmiechy. Ustawili się wokół mojego łóżka, a Andreas, który skrył się za wielkim bukietem goździków, przemówił drżącym głosem:
– Przyszliśmy do ciebie Kari… – po czym, wyraźnie stremowany, przerwał. Zaraz jednak zebrał się w sobie i zaczął od nowa. – Bardzo się cieszymy, że wracasz do zdrowia. My…
Nadal głos mu się łamał.
– Dziękuję – wybąkałam pod nosem.
Najdalej stojąca pani Moe wskazała szwagrowi gestem, aby włożył kwiaty do wazonu. Andreas nie zrozumiał, o co chodziło wdowie, zakasłał i znowu zaczął:
– Tak więc… Chcemy powiedzieć, że… hm…
W tym momencie przerwał mu zniecierpliwiony Oskar:
– Nie żywimy do ciebie żalu z powodu oskarżenia. Chcemy zapomnieć o tym niefortunnym zdarzeniu. Tamtego popołudnia wszyscy byliśmy bardzo zdenerwowani, ale przecież trudno się spodziewać czego innego po tak tragicznym ciosie. Proponuję, żebyśmy zawarli pokój. Zostańmy znów przyjaciółmi.
Nigdy nimi nie byliśmy, pomyślałam w duchu, ale niech tam. Już i tak przeciągająca się obecność Olsenów była dla mnie dostatecznie wyczerpująca.
Oskar odwrócił się do ojca i wziął od niego kolorowy bukiet.
– Chciałbym zamienić z Kari kilka słów. Poczekajcie na mnie na zewnątrz. Zaraz przyjdę.
Wielkie nieba, Oskar chce ze mną rozmawiać! Ucieszyłam się jednak, gdy pani Moe, Andreas i Molly Olsenowie skinęli głowami na pożegnanie i zniknęli za drzwiami.
Oskar przyglądał mi się wyczekująco. Musiałam przyznać, że wyrósł na przystojnego mężczyznę, choć drażnił mnie ironiczny uśmiech, który nigdy nie znikał z jego twarzy. Mina ta miała prawdopodobnie wywierać wrażenie na kobietach. Oskar był nienagannie ubrany: garnitur bez jednej zmarszczki, krawat idealnie zawiązany, jasne włosy równiutko zaczesane do tyłu. Właściwie trudno było znaleźć u niego jakąkolwiek niedoskonałość, może z wyjątkiem niekształtnej głowy, z tyłu stanowczo zbyt płaskiej. Oskar uśmiechnął się do mnie czarująco. Wiedział aż za dobrze, jak uwodzić płeć przeciwną.
– Z takim okazałym bukietem w dłoni wyglądam pewnie jak zalotnik. Położę je tu, na stoliku, dobrze?
– Proszę. Bukiet jest rzeczywiście wyjątkowo piękny.
– To zasługa matki. Ona wybrała kwiaty i sama je ułożyła. Zawsze to potrafiła robić. – Oskar spoważniał. – Kari, postaraj się nas zrozumieć! Nasza rodzina naprawdę nie jest taka zła, jak się wam wszystkim wydaje. Uważasz na pewno, że należę do „wrogiego obozu”, ale wierz mi, że marnie się czułem, gdy nie dopuszczaliście mnie do swojej paczki Poza wami nikogo tu nie znałem.
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Nigdy przedtem w ten sposób o nim nie myślałam. A dziś siedzi przede mną zupełnie inny, odmieniony Oskar, chłopak, którego dotąd nie znałam. Zrobiło mi się wstyd.
– Wiesz, Oskar. Chyba nie jest aż tak źle. Nie żywimy do was niechęci, ale między nami pozostały niedomówienia sprzed lat. Jeśli jest ci z tego powodu przykro, proszę, żebyś się dłużej nie gniewał. No i ja także cię przepraszam.