– Proszę pani, jak się pani nazywa? – powtórzył zniecierpliwiony urzędnik.
Dopiero teraz zorientowałam się, że to do mnie ktoś się zwraca.
– Kari – odparłam w roztargnieniu, nie spuszczając oczu z przystojnego mężczyzny stojącego przy okienku nadawczym.
Tym razem jednak pracownik biura rzeczy znalezionych stracił cierpliwość i zapytał rozdrażnionym tonem:
– Kari, i to wszystko?
Wtedy wreszcie młody człowiek odwrócił się w moją stronę, zdumiony i rozbawiony sytuacją, która wytworzyła się przy moim okienku. W jednej chwili zaczerwieniłam się po uszy i czym prędzej skierowałam wzrok na wypytującego mnie pana.
– Przepraszam. Nazywam się Kari Land.
– W porządku, wszystko się zgadza. Oto pani zguba. I proszę na przyszłość lepiej pilnować swoich rzeczy. Nie ma pani pojęcia, co ludzie zostawiają w pociągach.
– Bardzo panu dziękuję.
Schwyciłam swoją torbę i jak wicher wypadłam z budynku stacji. Co za wstyd! Taki przystojniak, że wprost nie mogłam oderwać od niego oczu. Nigdy wcześniej nic podobnego mi się nie zdarzyło. Czyżby to jakieś zrządzenie losu? Czy jeszcze kiedyś spotkam tego pociągającego faceta?
Niedługo jednak trapiłam się tą sprawą. Wiosenne słońce przyjemnie przygrzewało, a ja sprężystym krokiem przemierzałam znajome ulice. Wracałam do domu po siedmiu długich, wypełnionych pracą i nauką latach. Ogromnie tęskniłam za domem i rodziną, toteż z radością witałam swoje ukochane strony.
Minęłam budynki stacyjne i znalazłam się na otwartej przestrzeni. Dopiero teraz, gdy zabudowania się skończyły, poczułam przejmujący wiatr. Był początek kwietnia i panowała typowa dla tego miesiąca aura. Walizki zaczęły mi ciążyć, a palce sztywniały z zimna. Droga wiodła teraz wzdłuż podnóży wzniesienia porośniętego wysokimi sosnami, przysłaniającymi okoliczne bagniska. W najwyższym punkcie miasteczka zza drzew wyłaniał się budynek szpitala, w którego oknach rozbłyskiwały dziesiątki maleńkich światełek. Poniżej znajdował się kościół z wysoką wieżą, a dalej, na przestrzeni kilkunastu hektarów, ciągnęło się gospodarstwo kapitana Moe. Dwa domy dalej znajdowała się nasza posesja.
Przyspieszyłam kroku, gdyż jak najszybciej zapragnęłam spotkać się z rodzicami. Wprawdzie nie uprzedziłam ani mamy, ani ojca o swoim przyjeździe, ale wiedziałam, że są w domu i z pewnością ucieszą się z tak niespodziewanego gościa.
Jak już wspomniałam, w stolicy spędziłam blisko siedem lat. Przez pierwsze trzy lata pracowałam, a potem rozpoczęłam studia. Nie byłam jednak zachwycona wybranym kierunkiem, przeniosłam się na inny wydział, który też nie bardzo mi odpowiadał. W końcu zdecydowałam się porzucić naukę, nigdy bowiem nie należałam do najpilniejszych uczennic, a ponadto nieustannie tęskniłam za domem.
W tym czasie zerwałam kontakt z większością przyjaciół z paczki. Wprawdzie kilkakrotnie przyjeżdżałam w odwiedziny i spotykałam się z Erikiem lub z Grimem, ale pozostałą czwórkę straciłam zupełnie z oczu.
Niedługo po naszym ostatnim spotkaniu w szałasie odbył się ślub kapitana Moe i panny Lilly Bakkelund. Na uroczystości zabrakło Grethe, która zdecydowanie odmówiła uczestnictwa w tej rodzinnej imprezie. Grethe pozostała w domu jeszcze tylko przez rok. Potem jej groźby o zniknięciu nieoczekiwanie się spełniły. Po jednej z karczemnych awantur dziewczyna po prostu uciekła. Na początku pisywała do mnie i nawet spotkałyśmy się kilka razy w stolicy. Grethe zatrudniła się jako sekretarka w biurze, potem jakiś czas pracowała jako salowa w szpitalu, następnie jako opiekunka do dzieci, ale nigdzie nie potrafiła zagrzać miejsca. Pisywała do mnie rzadko, donosząc o sprzeczkach z macochą, w jakie wdawał się Erik. Potem słuch o Grethe zaginął. Jej brat Erik twierdził, że wyjechała do Sztokholmu, ale okazało się wkrótce, że to tylko jego domysły.
Inger została ekspedientką w sklepie w sąsiedniej miejscowości, gdyż bardzo chciała się usamodzielnić. Często widywano ją w towarzystwie chłopców i mawiano, że zmienia narzeczonych jak rękawiczki. Arnstein zdał maturę z doskonałymi ocenami, w przeciwieństwie do młodszego brata, Terjego. Jemu z pewnymi perturbacjami w końcu także udało się prześlizgnąć przez cztery lata szkoły średniej. Obaj podobno dostali się na studia, ale nie miałam pojęcia, jakie kierunki wybrali.
Erik nie wyjechał z miasteczka. Ponieważ zawsze narzekał na słabe zdrowie, nie podjął żadnej pracy. Również Grim pozostał razem z ojcem na gospodarce. Obaj chłopcy bardzo się ze sobą zżyli. Erik niemal całe dnie, zwłaszcza zimą, spędzał w domu Grima, bo tam, jak mawiał, życie toczyło się normalnie i było pełne harmonii. Matka Grima, miła i prostolinijna Finka, darzyła Erika szczególną sympatią. Nazywała go swoim młodszym synem i nie skąpiła serdeczności i ciepła. Gdy odwiedzałam rodziców, spotykaliśmy się najczęściej we trójkę, o ile oczywiście Grim nie był zajęty w gospodarstwie. Często chodziliśmy na plażę lub do kina. Pisywałam do nich również z Oslo. Erik rzadko odpowiadał, choć na samym początku dostawałam od niego dwa lub trzy listy tygodniowo. Jednak z czasem widocznie go to znudziło i tylko sporadycznie przysyłał mi kartki.
Z przyjemnością korespondowałam z Grimem. Ja wysyłałam do niego długie relacje o tym, co dzieje się w stolicy, czym się w danej chwili zajmuję, czego uczę, opisywałam z entuzjazmem swoje przyszłe plany, ale też potrafiłam żalić się z powodu ogarniającej mnie nudy. Listy Grima były krótkie, ale treściwe. Opowiadał o zmianach w gospodarstwie, swoich ukochanych zwierzętach i niezmiennie, niezależnie od nastroju mego listu, kończył stwierdzeniem: „Jeśli nie podoba ci się w mieście, wracaj”.
Ostatecznie to kartka od Erika skłoniła mnie do podjęcia decyzji o powrocie. Erik napisał po prostu: „Kari, błagam, przyjedź!”
Właśnie ukończyłam dwadzieścia lat.
Korony sosen rzucały na ziemię cienie, które mieszały się z promykami słońca, tworząc piękną mozaikę na brunatnej, pokrytej igliwiem i poszarzałymi resztkami śniegu drodze. Z mrowiska leniwie wypełzło kilka mrówek, tak jakby myślały, że już nadchodzi wiosna.
– Jeszcze nie czas – uśmiechnęłam się. – Zmykajcie z powrotem i zakryjcie się dobrze pierzynką z igiełek.
Za plecami usłyszałam pisk hamulców, po czym obok zatrzymał się samochód dostawczy. Siedzący w nim młody mężczyzna otworzył drzwi i zawołał wesoło:
– Halo! Zapraszam do środka!
Głos wydał mi się znajomy. Wielkie nieba! Przecież to Grim we własnej osobie. Ale jak on się zmienił! Z sympatycznej i szczerej twarzy patrzyły na mnie skośne, ciemnoszare oczy. Gładkie, opalone policzki nosiły ledwie dostrzegalne blizny po dawnych ranach.
– Grim, to ty? – ucieszyłam się.
– Czyżbyś mnie nie poznała? – zaśmiał się, ruszając.
– No, nie bardzo. Pamiętaj, że widziałam cię zawsze oblepionego plastrami i czymś wysmarowanego.
– Na szczęście nauka idzie do przodu. Od tamtej pory wynaleźli kilka nowych maści na moje dolegliwości i teraz możesz się przekonać, czy są skuteczne.
– Grim, wyglądasz rewelacyjnie! Tak się cieszę – powiedziałam ciepło. – Przystojniak z ciebie. Dopiero teraz dostrzegam w twojej twarzy fińskie rysy i wyraźne podobieństwo do mamy. Od razu widać, że z ciebie prawdziwy człowiek Północy.
– No, mój tata pochodzi z samego południa Norwegii.
– Wciąż nie mogę się nadziwić, że to ty. Otaczają cię teraz pewnie tłumy wielbicielek?
Grim się uśmiechnął.