Karin Slaughter
Fatum
Z angielskiego przełożył Andrzej Leszczyński
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– No, proszę! Kogo tu przyniosło?! – huknęła Marla Simms, mierząc Sarę czujnym spojrzeniem znad krawędzi dwuogniskowych okularów w srebrnej drucianej oprawce. Sekretarka komisariatu policji trzymała w powykręcanych artretyzmem palcach jakieś kolorowe czasopismo, ale natychmiast je odłożyła, dając tym samym znać, że ma dużo czasu na rozmowę.
– Cześć, Marlo. Co słychać? – wycedziła Sara, siląc się na odrobinę słodyczy w głosie, chociaż celowo przyszła do komisariatu w czasie przerwy na kawę.
Starsza pani popatrzyła na nią z lekką dezaprobatą, co prawda słabo zauważalną, bo kąciki ust miała stale wygięte ku dołowi, lecz Sara ledwie się pohamowała przed grymasem niechęci. Marla nauczała w niedzielnej szkółce dla dzieci przy kościele pierwotnych baptystów już od dnia założenia parafii i wciąż potrafiła wzbudzać strach w każdym, kto przyszedł na świat w miasteczku po roku 1952.
– Dość długo się tu nie pokazywałaś – odparła, świdrując ją wzrokiem.
– No cóż – mruknęła Sara, próbując ponad ramieniem sekretarki zajrzeć w głąb gabinetu Jeffreya.
Drzwi były otwarte, ale za biurkiem nikt nie siedział.
W sali ogólnej także nikogo nie było, co oznaczało, że Jeffrey prawdopodobnie znajdował się gdzieś na tyłach. Zdawała sobie sprawę, że może po prostu obejść stanowisko Marli i bez wyjaśnienia ruszyć w głąb budynku, jak czyniła to wcześniej setki razy, ale instynkt samozachowawczy podpowiadał jej, że wyjątkowo nie powinna przekraczać tego mostu bez opłacenia myta.
Marla odchyliła się na krześle i skrzyżowała ręce na piersiach.
– Piękną mamy pogodę – oznajmiła.
Sara obejrzała się na przeszklone drzwi wejściowe i widoczną za nimi Main Street. Powietrze falowało nad rozgrzanym asfaltem. Panowała taka duchota, że odnosiła wrażenie, jakby siedziała w parówce w salonie kosmetycznym.
– To prawda.
– Ale się wystroiłaś z samego rana. – Marla zmierzyła taksującym spojrzeniem lnianą garsonkę, którą Sara wybrała dopiero po wyrzuceniu niemal wszystkich ubrań z szafy. – Cóż to za okazja?
– Nic specjalnego – skłamała. Uświadomiła sobie nagle, że nerwowo przestępuje z nogi na nogę i przebiera palcami po rączce swojej teczki, jakby z czterdziestolatki zmieniła się nagle w pierwszoklasistkę.
W oczach starszej pani pojawiły się triumfalne błyski. Przeciągnęła jeszcze trochę napięte milczenie, po czym zadała obowiązkowe pytanie:
– Jak się miewa twoja mama i reszta rodziny?
– Dziękuję, dobrze. – Sara usiłowała zachować obojętny ton.
Nie była tak naiwna, by wierzyć, że życie prywatne Jest jej wyłączną sprawą, skoro w całym okręgu Grant trudno było nawet kichnąć, żeby zaraz nie zadzwonił ktoś z sąsiedztwa z sakramentalnym: „Na zdrowie”. Nie miała jednak zamiaru w jakikolwiek sposób ułatwiać innym zbierania informacji o swojej rodzinie.
– A co u twojej siostry?
Otworzyła już usta, żeby odpowiedzieć, gdy nadszedł ratunek w postaci Brada Stephensa, który potknął się w progu komisariatu. Omal nie runął jak długi na posadzkę. Zdołał złapać równowagę, ale spadła mu czapka i potoczyła się do nóg Sary, a ciężka kabura z pistoletem i pałka zawieszona na drugim boku zakołysały się szeroko niczym dwa dodatkowe ramiona. W idącej za nim gromadce kilkuletnich dzieci rozległy się tłumione chichoty.
– Uff – syknął Brad, spojrzał na nią, potem na swoich podopiecznych, wreszcie znowu na nią. Podniósł czapkę z podłogi i zaczął ją wycierać z kurzu, o wiele staranniej, niż to było konieczne.
Sarze przemknęło przez głowę, że nawet nie potrafi ocenić, co jest bardziej żenujące, pełne drwiny chichoty ośmiorga dziesięciolatków czy widok z trudem powstrzymującej uśmiech lekarki, która znała go od niemowlęctwa.
Najwyraźniej doszedł do wniosku, że to drugie wprawia go w większe zakłopotanie, gdyż odwrócił się do dzieci i oznajmił z przekonaniem:
– Znajdujemy się, rzecz jasna, w budynku komisariatu, gdzie policjanci zajmują się swoimi sprawami. Oczywiście policyjnymi. Stoimy teraz w lobby…
Jeszcze raz zerknął na Sarę. Określenie miejsca, w którym się znajdowali, mianem „lobby” było zdecydowaną przesadą, gdyż przedsionek komisariatu miał nie więcej niż dziesięć metrów kwadratowych, a w dodatku na wprost drzwi wejściowych stał goły betonowy mur, ścianę po prawej zdobił szereg oprawionych w ramki zdjęć tutejszych funkcjonariuszy z zajmującym centralne miejsce wielkim portretem Mac Andersa, jedynego policjanta w historii miejscowych służb, który stracił życie podczas wykonywania swoich obowiązków.
Na wprost tej swoistej galerii, za wysokim kontuarem o blacie krytym beżowym laminatem, było usytuowane stanowisko Marli, które oddzielało gości od sali ogólnej. Sekretarka nie należała do kobiet szczególnie niskiej postury, lecz zaawansowany wiek wygiął jej sylwetkę w niemal idealny kształt znaku zapytania. Do tego zawsze miała okulary zsunięte na czubek nosa, i Sarę – która także musiała już wkładać okulary do czytania – nieustannie kusiło, by je poprawić, ledwie mogła się powstrzymać przed tym odruchem. Oczywiście nigdy by się na to nie odważyła. Marla wiedziała absolutnie wszystko o mieszkańcach miasteczka, a nawet o ich psach czy kotach, o niej wiedziano niewiele. Była bezdzietną wdową, jej mąż zginął na froncie w czasie drugiej wojny światowej. Od urodzenia mieszkała przy ulicy Hemlock, czyli dwie przecznice od rodzinnego domu Sary. Robiła na drutach, nauczała w szkółce niedzielnej, a przede wszystkim pracowała na całym etacie w komisariacie policji, gdzie odbierała telefony i próbowała zapanować nad wiecznie porozrzucanymi stertami papierzysk. Szczerze mówiąc, niewiele to mówiło o życiu prywatnym Marli Simms. A Sara była przekonana, że w ciągu osiemdziesięciu z górą lat musiały w nim nastąpić jakieś ważne wydarzenia, nawet jeśli kobieta spędziła całe życie w tym samym domu, w którym się urodziła.
Wskazując obszerne pomieszczenie za stanowiskiem sekretarki, Brad tłumaczył dalej dzieciom:
– A tam detektywi i funkcjonariusze tacy jak ja prowadzą wszystkie sprawy… rozmawiają przez telefon i w ogóle… przesłuchują świadków, spisują raporty, wprowadzają dane do komputera…
Umilkł stopniowo, uświadomiwszy sobie, że chyba nikt go nie słucha. Większość dzieciaków ledwie mogła dostrzec sufit sali ogólnej nad kontuarem. Zresztą, nawet gdyby było inaczej, widok około trzydziestu biurek ustawionych w pięciu rzędach i porozdzielanych rozmaitymi regałami oraz metalowymi szafkami na akta i tak nie przykułby ich uwagi. Sara pomyślała, że cała grupa zaczyna teraz gorzko żałować, iż nie została dzisiaj na lekcjach w szkole.
– Za parę minut pokażę wam cele, w których trzymamy aresztowanych… – podjął Brad. Zerknął nerwowo na Sarę, jakby się bał, że za chwilę wytknie mu oczywistą nieścisłość, po czym wyjaśnił: – To znaczy… nie aresztujemy ich tam, tylko zamykamy już po aresztowaniu. Przetrzymujemy zatrzymanych w celach.
W zapadłej nagle ciszy wyraźnie dał się słyszeć nerwowy chichot dobiegający gdzieś z tylnych rzędów wycieczki. Sara, która znała większość jej uczestników ze swojej praktyki w przychodni dziecięcej, powiodła po grupie karcącym wzrokiem. Dzieła dokonała Marla, podnosząc się energicznie z miejsca, aż głośno zaskrzypiało jej obrotowe krzesło. Ledwie wytknęła głowę nad kontuar, chichoty umilkły jak nożem uciął.
Maggie Burgess, której rodzice dbali o reputację ośmiolatki dużo bardziej, niż można by oczekiwać, odważyła się odezwać śpiewnym głosikiem: