Выбрать главу

Popatrzył przed siebie i przeniósł wzrok na nią. Uśmiechnął się nieśmiało i mruknął:

– Boże, jaka ty jesteś piękna.

Po raz drugi wydmuchała nos, chcąc ukryć swoją reakcję na ten komplement.

Wyprostował się, jeszcze bardziej zwalniając.

– Naprawdę jesteś bardzo piękna – powtórzył i pocałował ją za uchem.

Zdjął nogę z gazu, żeby pocałować ją po raz drugi.

– Zaraz zablokujesz cały ruch – ostrzegła, chociaż w zasięgu wzroku nie było żadnego samochodu.

Pocałował ją jeszcze raz, w usta. Sara tylko po części mogła się oddać przyjemnym doznaniom, bo była pewna, że połowa personelu i pacjentów szpitala wygląda ciekawie między listewkami żaluzji na to przedstawienie rozgrywające się na środku ulicy.

Delikatnie odepchnęła Jeffreya i powiedziała:

– Nie mam zamiaru skończyć jako jeszcze jedna „miejscowa ciekawostka” dla następnej dziewczyny, którą tu przywieziesz.

– Myślisz, że przyjeżdżałem tu z innymi dziewczynami? – zapytał tonem, po którym trudno było nawet rozpoznać, czy mówi poważnie.

Za nimi rozległ się klakson, toteż Jeffrey ruszył dalej przez miasto z przepisową szybkością pięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Wolała mu nie wytykać, że dostosował się do ograniczenia prędkości po raz pierwszy od czasu, jak usiadł za kierownicą. Coś się zmieniło w atmosferze, jaką wokół siebie roztaczał, ale nie potrafiła tego sprecyzować. Zanim jednak zdążyła sformułować w myślach pytanie, zaraz za szpitalem skręcił w boczną uliczkę, a chwilę później na podjazd i zatrzymał wóz za granatowym pikapem. O poręcz werandy stał oparty różowy dziecięcy rowerek, opona wisząca pod konarem rozłożystego dębu pełniła rolę huśtawki.

– Tu mieszka twoja matka? – zdziwiła się Sara.

– Nie, to ostatni przystanek – odparł z nieco wymuszonym uśmiechem. – Zaraz wrócę.

Otworzył drzwi i wysiadł, nim zdążyła zapytać, kto tu mieszka.

Patrzyła, jak Jeffrey wbiega na werandę i puka do drzwi. Wetknął ręce do kieszeni, odwrócił się i zaczął się rozglądać. Pomachała mu ręką, ale szybko pojęła, że nie widzi jej z powodu odblasku słońca na szybach. Zapukał po raz drugi, ale wciąż nikt nie otwierał. Znowu odwrócił się w stronę samochodu i osłaniając oczy od słońca, uniósł w górę palec, dając jej znak, że wróci za minutę. Otworzyła drzwi i także wysiadła, kiedy zniknął za rogiem budynku.

Rozejrzała się ciekawie po okolicy, czekając na jego powrót. Uliczka do złudzenia przypominała jej Avondale, które akurat nie było najładniejszą częścią Heartsdale. Sądząc po wyglądzie, domy zbudowano w pośpiechu dla żołnierzy wracających z frontów drugiej wojny światowej, gotowych do założenia rodziny, by jak najszybciej zapomnieć o wojennym koszmarze. Pod koniec lat czterdziestych musiało to być ładne osiedle, od tamtego czasu jednak bardzo podupadło. Przed niektórymi posesjami stały na klockach rozsypujące się graty aut pozbawione kół, wiele trawników porastało zielsko. Ze ścian większości domów płatami obłaziła farba, ze szpar między płytami chodnikowymi wyrastała trawa. Niektórzy właściciele jeszcze się nie poddali w tej z góry przegranej bitwie, ich trawniki były starannie przystrzyżone, ściany domów okrywały wielkie tafle winylowych okładzin. Ten, przed który zajechał Jeffrey, należał właśnie do tej drugiej kategorii. Frontowe podwórze było zadbane i wypielęgnowane, a wysypane żwirem ścieżki dokładnie zagrabione.

Ruszyła powoli w stronę domu, obchodząc pikapą. Miał z boku wymalowany szeroki, pomarańczowy pas z ciągnącym się przez całą długość granatowym napisem: AUBURN TIGERS. Przed frontowymi drzwiami widniała przymocowana do poręczy werandy pomarańczowa chorągiewka z granatowym odciskiem tygrysiej łapy. Zwróciła uwagę, że nawet skrzynka na listy przy ulicy nosi barwy pomarańczowo-granatowe. Najwyraźniej mieszkał tu zagorzały kibic uczelnianej drużyny piłkarskiej.

Niespodziewanie na podjazd wypadł nieduży pies i skoczył na nią, opierając ubłocone łapy o jej spódnicę.

– Nie – syknęła, ale bez rezultatu. Kucnęła więc przy podnieconym zwierzaku, mając nadzieję, że to go powstrzyma od skakania.

Pies szczeknął radośnie i aż odwróciła głowę pod wpływem nieprzyjemnego zapachu z jego pyska. Poczochrała mu palcami sierść na łebku, myśląc, że jeszcze nigdy nie spotkała tak brzydkiego kundla. Mniej więcej do połowy długości ciała miał gęstą poskręcaną sierść niczym pudel, ale łapy pokrywała twarda szczecina jak u teriera. Jego maść stanowiła przedziwną mieszankę odcieni czarnego, szarego i brązowego. Oczy miał wybałuszone, jakby ktoś ściskał mu jądra, choć już na pierwszy rzut oka było widać, że to suczka.

Sara wstała i spróbowała otrzepać kurz ze spódnicy, jednakże pył z Alabamy w niczym nie przypominał gliniastych gleb z Georgii. Chyba tylko długotrwałe namaczanie w wodzie z mydłem było w stanie usunąć te plamy.

– Spokój! – rozległ się od strony ulicy męski głos. Sara spłoniła się, zanim zrozumiała, że nie było to skierowane do niej.

Mężczyzna w jednym ręku trzymał papierową torbę z zakupami, a drugą poklepał się po udzie i zawołał:

– Tig! Do nogi!

Suczka jednak ani myślała odczepić się od nóg nowej znajomej, toteż mężczyzna zaśmiał się głośno i ruszył przez podwórze. Stanął przed Sarą, obrzucił ją taksującym spojrzeniem od stóp do głów i aż gwizdnął przez zęby.

– Złotko, jeśli należysz do Świadków Jehowy, to jestem gotów od razu się przechrzcie.

Stuknęły frontowe drzwi domu i na werandę wyszła ciemnowłosa kobieta mniej więcej w jej wieku.

– Nie słuchaj tego starego głupka – powiedziała, obrzucając ją równie uważnym spojrzeniem, ale zdecydowanie wyzbytym choćby cienia podziwu. – Sara, zgadza się?

– Tak – wybąkała.

– Jestem Darnell, ale wszyscy mówią mi Neli. A to mój mąż, Jerry.

– Mów mi Opos – rzekł gospodarz, unosząc dłoń do daszka czapeczki baseballowej w kolorach pomarańczowym i granatowym.

Zmieszana Sara wydukała:

– Bardzo mi miło państwa poznać.

– Pani pozwoli – rzucił dwornie Opos, jeszcze raz uniósł dłoń do czapeczki i ruszył przodem w stronę domu.

Neli wpuściła do środka psa, ale Sarze zastąpiła drogę.

– Zatem – mruknęła, opierając się łokciem na klamce – jesteś nową zdobyczą Jeffreya?

Nie wiedziała, czy uznać to za żart, ale miała dość podobnego traktowania w rodzinnych stronach. Skrzyżowała ręce na piersiach i mruknęła z rezygnacją:

– Na to wygląda.

Neli wykrzywiła usta w bok, dając do zrozumienia, że jeszcze nie skończyła.

– Jesteś stewardesą czy striptizerką?

Sara zaśmiała się krótko, ale szybko spoważniała, widząc minę gospodyni. Zadarła dumnie brodę i bez namysłu wybrała striptizerkę, gdyż brzmiało to bardziej egzotycznie.

Neli obrzuciła ją ostrym spojrzeniem spod przymrużonych powiek.

– Jeffrey mówił, że pracujesz z dziećmi. Próbowała wymyślić jakąś ciętą ripostę, ale zdobyła się tylko na idiotyczne stwierdzenie:

– Pozuję do aktów z balonikami w kształcie zwierzątek.

– Aha. – Kobieta wreszcie odsunęła się na bok. – Wszyscy są na tylnym podwórku.

Sara weszła do skromnie urządzonego saloniku, w którym ilość pamiątek drużyny piłkarskiej z Auburn była już chyba niezgodna z prawem. Nad kominkiem wisiały pompony cheerleaderek i proporczyki w klubowych barwach, centralne miejsce nad gzymsem zajmowała rozpięta na stelażu dżersejowa koszulka z numerem siedemnastym. W rogu na okrągłym stoliku do kawy pod szklanym kloszem stała makieta przedstawiająca zapewne uniwersytecki kampus. Na regale piętrzył się stos czasopism poświęconych uczelnianej lidze futbolowej, nawet klosz nocnej lampki był ozdobiony pomarańczowo-granatowym emblematem z literami AU.