– To nie tylko to – mruknęła, zastanawiając się, co jeszcze przed nią ukrywa. Ona także miała swoje tajemnice, toteż nie czuła się uprawniona do narzekania na jego małomówność.
Znów się zatrzymał i odwrócił do niej.
– Chciałbym tu zostać jeszcze do jutra.
– W porządku.
– Ale z tobą.
– Nie mam ochoty…
– Jesteś tu jedyną osobą, która nie traktuje mnie jak kryminalistę.
– Przecież możesz liczyć na względy Hossa.
– I on będzie przeciwko mnie, gdy złożę zeznania.
– A co zamierzasz powiedzieć? – spytała zdumiona.
– Dokładnie to samo, co ty, to znaczy tylko prawdę. – Ruszył dalej. – Może myślałbym inaczej, gdyby Robert chciał ze mną rozmawiać.
Obejrzał się i wskazał coś ponad jej ramieniem. Sara popatrzyła na ciemną linię wznoszących się na horyzoncie gór.
– To Przełęcz Pasterska – wyjaśnił. – Tam mieszkają wszyscy bogacze, włączając w to rodzinę Jessie.
Sara osłoniła oczy dłonią, żeby lepiej widzieć.
– Może stąd wygląda dość niepozornie, ale to już przedgórze Appalachów. Teraz widoczność nie jest najlepsza, ale tam – wskazał nieco w lewo – przy dobrej pogodzie widać pasmo Cheaha. – Ruszył dalej ścieżką. – A pod nami na obszarze ponad pięćdziesięciu kilometrów rozciąga się płyta z najbielszego i najtwardszego marmuru na świecie. Sięga do głębokości ponad stu dwudziestu metrów.
Zapatrzyła się na jego plecy, zachodząc w głowę, dlaczego jej to mówi.
– Naprawdę? – bąknęła.
– Z tutejszego marmuru jest zrobiony pomnik Waszyngtona i elewacja gmachu Sądu Najwyższego – ciągnął. – Pamiętam, że gdy byłem mały, szyby w oknach ciągle dzwoniły od wybuchów w kamieniołomach.
Przestąpił nad zwalonym drzewem i wyciągnął rękę, by pomóc jej przejść. Jego skarpetki były już prawie całkiem czarne, ale najwyraźniej nic sobie z tego nie robił.
– Jest też podziemna rzeka, która przepływa pod miastem – mówił dalej. – Na obszarze między tą rzeką a kamieniołomem utworzyło się wiele otworów odpływowych w skałach. Kilka lat temu powstała tak wielka dziura, że cała tylna część kościoła baptystów zapadła się jakieś trzy metry w ziemię.
– Jeffrey… Znowu przystanął.
– Chciałem, żebyś zrozumiała, co czuję. Mam wrażenie, że całe to miasto po prostu się zapada, a ja pogrążam się razem z nim. – Zaśmiał się chrapliwie. – Mówi się, że nie można upaść niżej niż na ziemię, ale to jest chyba jedyne miejsce na świecie, gdzie można.
Westchnęła ciężko i wyrzuciła z siebie jednym tchem:
– Nie mogę mieć dzieci.
Nie odzywał się przez dłuższy czas, wreszcie odparł:
– Nie ma sprawy.
– Jak się domyślam, powinniśmy oboje udawać, że wcale nie powiedziałeś tego, co padło ostatniej nocy… – machnęła ręką w powietrzu -…zanim rozpętało się to całe piekło.
– Nie. – Zatrzymał ją na miejscu. – Powiedziałem dokładnie to, co słyszałaś. – Wyznał to takim tonem, że serce jej się ścisnęło.
Nie miała podstaw, aby mu nie wierzyć.
– W takim razie wyjaśnij mi, dlaczego Reggie ani trochę ci nie ufa.
Pierwsze krople deszczu zaszeleściły o liście nad ich głowami. Sara spojrzała w niebo, lecz w tej samej chwili lunęło na dobre. W ciągu paru sekund oboje przemokli do suchej nitki. Ulewa do tego stopnia przesłoniła widoczność, że Sara złapała Jeffreya za rękę, żeby nie zgubić się w lesie.
– Tędy! – zawołał, przekrzykując szum deszczu. Zaczął iść szybciej, a gdy niebo rozświetliła błyskawica, ruszył truchtem. Otaczające ich wysokie drzewa, które jeszcze przed chwilą wydawały się takie piękne, teraz przypominały gigantyczne, rozbłyskujące pochodnie, toteż i Sara przyspieszyła kroku, chcąc jak najszybciej znaleźć schronienie, zanim burza rozszaleje się na dobre.
Zrobiło się prawie ciemno. Bezradnie rozglądała się po niebie, kiedy Jeffrey przystanął i pociągnął ją w dół. Rozchylił grube zwisające pędy dzikiego wina, za którymi ukazały się stare przegniłe deski. Kiedy je odsunął, ujrzała ponadmetrowej szerokości mroczny wylot jaskini. Ze środka wionęło niemal lodowatym powietrzem. Pochylona ostrożnie, weszła do środka, usiłując cokolwiek dojrzeć. Pieczara była niska, nie mogła w niej stanąć na wyprostowanych nogach. Zgięta wpół, wyciągnęła przed siebie ręce, żeby namacać ewentualne przeszkody, lecz Jeffrey śmiało poprowadził ją w głąb. Poczuła tylko, że wolna przestrzeń wokół niej się poszerza, i po paru krokach mogła już iść wyprostowana. Mimo to nadal się garbiła i wciskała głowę w ramiona, z obawy, że się uderzy.
Z głębi pieczary dolatywał stłumiony szmer deszczu i wzmocnione przez echo rytmiczne pluskanie. Przez dziurawą zaporę z przegniłych desek i zasłonę z dzikiego wina przesączało się do środka trochę światła, ale i tak czuła się nieswojo. Nawet gdy oczy przywykły już do ciemności, nadal nie mogła dostrzec dna jaskini.
– Nic ci nie jest? – zapytał Jeffrey.
– W porządku – odparła, chociaż wstrząsnął nią dreszcz, i to wcale nie z chłodu. Wyciągnęła rękę w górę i oparła dłoń o skałę, czując, jak powoli ogarniają klaustrofobia.
– Boże, jak tu cuchnie – mruknął, zawracając w stronę wylotu.
Kopniakami wywalił parę desek, wpuszczając do środka trochę więcej światła, lecz i ono nie rozproszyło wiecznego mroku.
Sara zamrugała szybko, jakby nie wierzyła własnym oczom, gdy z boku ujrzała szeroką kanapę, będącą chyba tylnym siedzeniem z jakiegoś samochodu. Przez dziury w obiciu wyłaziły sprężyny i kawałki winylowej pianki. Przed kanapą stał wysłużony kawiarniany stolik z blatem obitym dookoła grubą konopną liną, w wielu miejscach powycieraną, jakby opierano o nią nogi. Jeffrey strzepnął jakieś śmieci z włosów, podszedł, usiadł na kanapie i sięgnął pod nią. Jego śmiech rozbrzmiał głucho, odbity od skał.
– No proszę, nadal tu są – rzekł, wyraźnie zadowolony.
Zbliżyła się do niego na krok, wciąż niepewnie czując się w ciemności. W zatęchłym powietrzu unosił się fetor zgnilizny i rozkładu. Przyszło jej do głowy, że jaskinia może być zamieszkana przez jakieś zwierzę, które właśnie wraca do legowiska, uciekając przed deszczem.
Jeffrey potarł zapałką o draskę i na chwilę zajaśniał płomyk, który szybko zgasł. On też musiał stać przygarbiony, nie mógł się w pełni wyprostować. Ale w przeciwieństwie do Sary czuł się tu całkiem swobodnie. Aż się poczuła zakłopotana, że obleciał ją strach. Nigdy dotąd nie bała się ciemności, lecz w ciasnej przestrzeni pieczary odczuwała coś, czego nawet nie potrafiła dokładnie określić.
Potarł drugą zapałką, lecz płomyk zgasł równie szybko, jak poprzednio.
– Pewnie zawilgotniały – mruknął.
– Nie podoba mi się tutaj – powiedziała mimowolnie Sara.
– Burza szybko przejdzie – rzekł, biorąc ją pod rękę, żeby podprowadzić do kanapy. – Nie bój się. Często przychodziliśmy tu po szkole.
– Po co? – zapytała, nie mogąc się oprzeć wrażeniu, że wszystko tu budzi w niej obrzydzenie.
Nawet gdy usiadła, nie uwolniła się od idiotycznego przeświadczenia, że skały na nią napierają. Pospiesznie złapała Jeffreya za rękę.
– Naprawdę nie ma się czego bać – powtórzył, wyczuwając jej lęk. Objął ją za ramiona i pocałował w skroń.
Przytuliła się do niego.
– Jak odnalazłeś tę jaskinię?
– Jesteśmy niedaleko kamieniołomów – rzekł. – Robert ją odkrył któregoś dnia, gdy szukaliśmy w lesie grotów strzał.
– Grotów?
– W tej okolicy mieszkało sporo Indian, najpierw z plemienia Creek, a potem Shawneesów. Nazywali tę dolinę Chalakagay. W kronikach de Soto jest wzmianka o indiańskim miasteczku założonym w początkach szesnastego wieku. – Zamilkł na chwilę. – Oczywiście po utworzeniu Stanów Zjednoczonych, w roku tysiąc osiemset trzydziestym szóstym, władze federalne wygnały stąd Indian na zachód. – Znowu urwał. – Wcale nie zależy mi na dzieciach, Saro.