– Jak ją odnalazła? – zdziwił się, bo przecież nigdy nie zabierał siostry Reggiego do jaskini. Już na samym początku ustalili z Robertem i Oposem, że nie będą do niej przyprowadzać żadnych dziewczyn. Tylko raz zrobili wyjątek, ale to była ich wspólna tajemnica.
Reggie wzruszył ramionami, chcąc dać do zrozumienia, że nie zna odpowiedzi.
– I co tam znaleźliście?
– Ludzki szkielet – odparł Jeffrey, uważnie obserwując reakcję młodego gliniarza.
– No, proszę – mruknął Ray, zerkając na niego. – Masz najwyraźniej bardzo kiepski tydzień, prawda, Spryciarzu? – Zachichotał chrapliwie i zaraz ryknął głośnym śmiechem. – Rety! Coś takiego! – Poklepał się Po nodze.
– To bardzo profesjonalne zachowanie, Reggie – syknął Jeffrey, choć w głębi duszy poczuł ulgę.
Skręcili w Elton Drive. Matka Jessie była w ogródku, podlewała kwiaty na grządkach przed piętrowym białym domem z masywnymi kolumnami podtrzymującymi duży taras. Jasper Clemmons był już pewnie na emeryturze, kiedyś pracował jednak jako kierownik zmiany w tutejszym młynie i ten dom świetnie odzwierciedlał jego pozycję społeczną. Kiedy Jeffrey ujrzał go po raz pierwszy, natychmiast skojarzył z dworkiem z Przeminęło z wiatrem. Teraz jednak przypominał mu jedynie tani domek jednorodzinny do wynajęcia, jakich całe osiedla stały na przedmieściach dużych miast. I choć ściany były świeżo odmalowane, a frontowy ogródek wypielęgnowany, jego wytrawne oko bez trudu dostrzegło, że dom okres świetności ma dawno za sobą, co idealnie odzwierciedlało sytuację materialną rodziny Jessie.
Faith Clemmons nigdy go nie lubiła. Pomimo obiegowej opinii, wcale nie chodził ze wszystkimi dziewczętami w mieście, a kobieta najwyraźniej czuła się urażona, że ani razu nie próbował umówić się z jej córką. Owszem, Jessie mu się podobała, nawet bardzo – do dzisiaj była piękna – ale miała w charakterze coś, co jego zdaniem nazbyt trąciło desperacją. Nigdy nie przepadał za dziewczętami trzymającymi się kurczowo matczynej kiecki, w dodatku już jako nastolatek bez trudu rozpoznawał kobiety o przesadnie wygórowanych potrzebach.
Początkowo był niepocieszony, gdy Jessie zagięła parol na Roberta, jednak szybko się przekonał, że tworzyli wręcz idealną parę – jeśli można w ten sposób określić ludzi, którzy potrzebują się nawzajem o wiele bardziej, niż się kochają. Ale Robert zawsze lubił ratować innych z opresji, uwielbiał uchodzić za dobrego faceta, który postępuje właściwie. Jessie, będąca wiecznie księżniczką w potrzebie, była dla niego wspaniałą wymówką, by dosiadać swego białego rumaka i ruszać jej na ratunek. Niektórzy faceci doskonale się czują w podobnej roli, ale dla niego sama myśl o takim postępowaniu była równoznaczna z założeniem sobie stryczka na szyję.
– Witaj, Faith.
– Jeffrey! – wycedziła, nie przerywając podlewania dzielącej ich grządki. – Robert jest w domu.
– Dzięki – rzucił, choć zdążyła się już odwrócić do niego tyłem.
Reggie uśmiechnął się krzywo i bąknął:
– Jeszcze jedna z twoich gorących miłośniczek. Jeffrey zignorował tę uwagę i wszedł do domu. Bąbel na pięcie zaczynał go już niemiłosiernie piec, ale był gotów chodzić choćby na rękach, byle nie okazać słabości wobec Reggiego.
Chcąc zapomnieć o bólu, powędrował myślami do Sary czekającej w jaskini. Hoss lada chwila powinien do niej dotrzeć. Co zamierzał jej powiedzieć? Jaką bajeczkę przedstawić, by chronić Jeffreya? Nie miał żadnych wątpliwości, że Sarę to tylko wkurzy. Nie należała do kobiet, które łatwo nabrać na kłamstwa, wydarzenia z ostatniej nocy omal całkiem nie odstraszyły jej od niego. Było jedynie kwestią czasu, kiedy nabierze przekonania, że musi być choć trochę prawdy w tym, co wszyscy mówią. Najbardziej bolało go to, że sam był sobie winny. Pomysł przywiezienia jej tutaj był niemal równoznaczny z połknięciem odbezpieczonego granatu. Teraz pozostało mu już tylko oczekiwać, aż wybuchnie.
Przez siatkowe drzwi zajrzał w głąb korytarza biegnącego przez cały budynek. Dom powstał w czasach, kiedy takie posiadłości miały ogromne znaczenie, stanowiły poważną lokatę kapitału, toteż w niczym nie przypominały pustych pudełek, po których tylko rozchodzi się echo kroków mieszkańców. W młodości był tu zaledwie parę razy, ale pamiętał jeszcze z grubsza rozkład pomieszczeń: przestronny salon oraz biblioteka znajdowały się Po przeciwnych stronach frontowego holu, poza nimi na parterze mieściła się jeszcze jadalnia, kuchnia i olbrzymi pokój dzienny na tyłach. Uniósł już rękę, żeby zapukać, kiedy z kuchni wyszła Jessie. Niosła w ręku szklaneczkę z grubego szkła, a sądząc po kolorze płynu i grzechocie kostek lodu, upijała się tym razem szkocką whisky.
Reggie także zwrócił na to uwagę i pospiesznie spojrzał na zegarek.
– Dopiero minęło południe – mruknął.
Jeffrey chciał już coś powiedzieć na jej usprawiedliwienie, ale ugryzł się w język.
– Cześć, chłopcy – powitała ich Jessie.
Do jej niewątpliwych zalet należało to, że rzadko plątał jej się język czy też robiła się ckliwa. Przynajmniej do pewnego etapu alkohol jedynie wyostrzał jej zmysły. Bo ta piękność o idealnej figurze i nieskazitelnej cerze w gruncie rzeczy była zgorzkniałą kobietą dostrzegającą wokół samo zło. I miała tę wadę, że alkohol wypychał to jej zgorzknienie na powierzchnię.
– Jest tu Robert? – zapytał Jeffrey.
– Przecież nie możemy jeszcze wracać do domu – odparła, otwierając im drzwi. Odsunęła się nieco, lecz wciąż blokowała przejście, żeby Jeffrey musiał się o nią otrzeć, wchodząc do środka. Reggie nie został potraktowany tak samo. Już w progu obrzuciła go ostrym spojrzeniem, po czym burknęła: – Zaczekajcie w salonie. Pójdę po niego.
Jeffrey odprowadził ją wzrokiem. Podreptała na tak wysokich szpilkach, że wręcz wydawało się niemożliwe, by można w nich było chodzić. Pozostawało niezgłębioną tajemnicą, jak potrafiła utrzymać na nich równowagę, mając już nieźle w czubie.
Reggie odchrząknął. Stał z rękoma skrzyżowanymi na piersi niczym doprowadzony do wściekłości belfer. Oczywiście całkowicie błędnie zinterpretował zainteresowanie Jeffreya.
– To przecież żona twojego najlepszego przyjaciela – mruknął z dezaprobatą.
Jeffrey nie odpowiedział, tylko wszedł głębiej do salonu. Tu także niewiele się zmieniło przez lata. Naprzeciwko siebie stały dwie długie sofy przykryte identycznymi jedwabnymi kapami w biało-wiśniowe pasy. Rozdzielał je mały, wątły stolik do kawy. Za dużym panoramicznym oknem wychodzącym na frontowy ogród stały dwa przepaściste fotele zwrócone przodem do ogromnego kominka, w którym można by chyba upiec na ruszcie całego wołu. W rozległej przestrzeni salonu wszystkie meble sprawiały wrażenie kruchych i delikatnych, gotowych się rozsypać przy pierwszym dotknięciu, lecz Jeffrey dobrzeje znał. Rozsiadł się na sofie, żeby zaczekać na Roberta, i popatrzył na Reggiego wciąż stojącego w przejściu z taką samą sarkastyczną miną.
Przeniósł wzrok na biały dywan, który wyglądał tak, jakby codziennie odkurzano go z pietyzmem, centymetr po centymetrze. Zostawił na nim swoje ślady w drodze do sofy. Nie był jednak wcale pewien, czy podejrzany zapach wiszący w pokoju pochodzi od zaschniętych rybich wnętrzności na butach Hossa, czy też od mieszaniny herbatników stojących w wazie na stoliku. Znów powędrował myślami do Sary, zaczął się zastanawiać, co ona teraz robi. Bardzo chciał być przy niej, żeby kontrolować jej odczucia, wpajać jej przeświadczenie, że on wcale nie jest potworem. Gdyby tylko posiadał taką moc, natychmiast strzeliłby palcami, żeby magicznym sposobem znaleźli się gdzie indziej, obojętnie gdzie, byle nie tutaj.