Выбрать главу

Z wysiłkiem wrzucił drugi bieg i skręcił na parking przy sklepie Oposa, przygnębiającej ruderze z dwiema wyblakłymi chorągwiami zespołu z Auburn po obu stronach drzwi. Tabliczka w witrynie zachwalała zimne piwo i żywą przynętę na ryby, dwa najważniejsze artykuły w każdym małomiasteczkowym sklepiku.

Dzwonek nad drzwiami zadźwięczał przenikliwie, kiedy Jeffrey wszedł do środka. Drewniana podłoga, położona zapewne jeszcze w czasach wielkiego kryzysu, głośno trzeszczała przy każdym kroku, w szczelinach między deskami zalegał sześćdziesięcioletni kurz wnoszony tu na pantofelkach, trampkach i kaloszach.

Poszedł prosto na tyły i wyjął z chłodziarki sześciopak budweissera. Zanim drzwi zamknęły się automatycznie, wyciągnął drugi i zawrócił z nimi do lady.

– Halo! – zawołał, stawiając piwo przy kasie. Był to stary mechaniczny kolos, do którego bez trudu mógłby się włamać. Obok stał automat do rozmieniania banknotów, przez pleksiglasową osłonę widać było, że jest w nim około stu dolarów w monetach. Właściciel jak zwykle polegał na uczciwości swoich klientów.

– Opos?! – zawołał, wyciągając butelkę z kartonowego opakowania. Przymocowanym pod ladą otwieraczem do coca-coli ściągnął z niej kapsel i łakomie pociągnął łyk gorzkawego piwa, mając nadzieję, że spłucze nim gorycz wciąż dławiącą go w gardle. Wszedł za ladę i popatrzył na zdjęcia przyklejone po wewnętrznej stronie plastikowej gabloty z papierosami. Podobnie jak Robert, Opos miał mnóstwo fotografii z czasów szkoły średniej, ale w przeciwieństwie do Roberta, trzymał tutaj wyłącznie zdjęcia swoich dzieci w różnym wieku. Kilka przedstawiało Jennifer, od niemowlęcia w beciku aż po uroczą dziewczynkę, kilka innych Jareda, który wyrósł na wysokiego i wysportowanego chłopaka. Jeffrey pomyślał, że musi mieć teraz jakieś dziewięć lat, i poczuł ogarniającą go falę sympatii. On w tym wieku odznaczał się nieproporcjonalnie długimi oraz chudymi rękami i nogami, przypominał świeżo urodzonego cielaka, który dopiero się uczy stać i chodzić. Jared odziedziczył po matce ciemne włosy i lekko zadartą brodę, chyba w niczym nie przypominał Oposa. Za to Jennifer była wykapaną córeczką ojca. Miała jego oczy i podobnie przygarbione ramiona, znamionujące ciamajdę, choć w przypadku Oposa wcale tak nie było.

Pociągnął spory łyk piwa i mlasnął językiem, żeby wreszcie poczuć jego smak. Pomyślał o piekle, jakie musiał przejść Robert, kiedy Jessie poroniła. Tym bardziej zniechęcało go to do małżeństwa, w którym ciągle następowały jakieś zmiany, jedne powolne, inne bardzo gwałtowne. Kiedy jeszcze pełnił służbę patrolową, nienawidził wezwań do kłótni rodzinnych, bo prawie zawsze dawały o sobie znać silne więzy łączące małżonków, toteż natychmiast przestawali skakać sobie do oczu i razem obracali się przeciwko człowiekowi, który próbował ingerować w ich życie prywatne, to znaczy wezwanemu policjantowi. Mogli się wydzierać na siebie nawzajem i obsypywać najgorszymi epitetami, a chwilę później rzucali się pod koła radiowozu, byle tylko żadne z nich nie wylądowało w areszcie.

A dzieci dodatkowo komplikowały te współzależności. Podczas interwencji starał sieje odizolować w pierwszej kolejności. Było to jeszcze trudniejsze zadanie, gdyż większość dzieci wyczuwała intuicyjnie, że może jakoś pomóc rodzicom i ochoczo pakowała się w sam środek awantury. Zbyt często sam próbował rozdzielać rodziców, żeby nie wiedzieć z własnego doświadczenia, jak silne impulsy kierują dziećmi. Ale wiedział też, jak daremne są ich starania. Kiedy rozpoczynał służbę, nie mogło mu się przytrafić nic gorszego niż wezwanie do rodzinnej kłótni i widok dziecka z podbitym okiem albo rozciętą wargą, zanoszącego się płaczem w rogu pokoju. Nieraz przy takich okazjach udowadniał, że on również dysponuje wielką siłą, chociaż świetnie zdawał sobie sprawę, iż wyżywając się na brutalnym rodzicu, daje tylko upust bezsilnej wściekłości wywodzącej się z jego dzieciństwa. Dopiero po kilku latach uznał, że to jeden z największych przywilejów służby w policji.

Rzucił pustą butelkę do kosza i wyciągnął z opakowania następną. Nie chciało mu się iść do otwieracza, toteż odbił kapsel o kant lady, na której liczne zadrapania świadczyły, że właściciel sklepu postępuje tak samo.

Pociągnął tęgi łyk piwa, odchylając głowę daleko do tyłu, aż żołądek zaprotestował głośnym burczeniem. Dopiero teraz uprzytomnił sobie, że od rana nic nie jadł, pominąwszy dwa kawałki smażonego boczku, które podkradł w kuchni Neli. Ale nie przejmował się tym specjalnie. Zamierzał opróżnić butelkę drugim haustem, kiedy usłyszał spuszczaną wodę w toalecie na tyłach.

– Cześć, Spryciarzu – rzucił Opos, wychodząc z łazienki i zapinając spodnie. Spojrzał na butelkę w jego ręku i dodał: – Śmiało, częstuj się do woli.

– Powinieneś się cieszyć, że tego nie zrobiłem. – Jeffrey stuknął palcem w klawisz kasy i wysunęła się szuflada ze starannie poukładanymi w przegródkach banknotami. – Przecież tu jest ze dwieście dolarów.

– Dwieście pięćdziesiąt trzy i osiemdziesiąt jeden centów – rzekł Opos, biorąc sobie także piwo. Otworzył butelkę o kant lady i upił łyczek.

Jeffrey dopił swoje, wyrzucił butelkę i sięgnął po następną. Opos spojrzał na leżące w koszu dwie puste butelki i cmoknął z niesmakiem.

– Pewnie już słyszałeś o Robercie? – zagadnął Jeffrey.

– Nie. A co się stało?

Jeffreyowi serce podeszło do gardła. Szybko pociągnął łyk piwa, chcąc jak najszybciej doprowadzić swój umysł do stanu, w którym nic już się nie będzie liczyło.

– Oddał się w ręce policji.

Opos o mało co się nie zachłysnął.

– Co?

– Jadę prosto z domu matki Jessie. Przyznał się do winy.

– Jakiej winy?

– Do zabicia człowieka.

– Luke’a Swana? – szepnął Opos. – Boże jedyny…

– Jessie go z nim zdradzała. Opos w osłupieniu pokręcił głową.

– Nie wierzę.

– Nie musisz mi wierzyć, możesz sam pogadać z Robertem. Powiedział, że nakrył ich w łóżku.

– Dlaczego miałaby go zdradzać?

– Bo jest zwykłą dziwką.

– Przestań. To naprawdę nie na miejscu…

– Co jest nie na miejscu? Prawda? – Jeffrey ponownie przechylił butelkę z piwem. – Jezu, ani trochę się nie zmieniłeś przez te lata.

– Dajże wreszcie spokój.

– Spójrz prawdzie w oczy. Zawsze tak postępowałeś. Chowałeś głowę w piasek, a gdy burza przeszła, wyskakiwałeś jak gdyby nigdy nic. – Szybko dopił piwo, witając z radością lekki szum w głowie, gdyż miał nadzieję, że pomoże mu uwolnić się od cierpienia. – Przyznał się też do zabicia Julii.

Opos rozdziawił usta i oparł się o ladę.

– To jakieś szaleństwo…

– Owszem. Całe to cholerne miasto nagle oszalało.

– Ty mu wierzysz?

Zaskoczyło go to pytanie, głównie dlatego, że Opos wcześniej niczego nie kwestionował.

– Nie. Ani trochę.

– Cholera…

Kiedy Jeffrey sięgnął po następną butelkę z otwartego opakowania, Opos złapał go za rękę i mruknął:

– Nie powinieneś trochę przyhamować?

– Już mam jedną matkę.

– To kolejny powód, żeby przystopować.

Nie zdążył się powstrzymać i huknął przyjaciela pięścią w szczękę. Nie trafił precyzyjnie, ale Opos i tak poleciał do tyłu, stracił równowagę i po drzwiach sejfu osunął się na ziemię.