– Zetknęłam się już z wieloma przypadkami zachorowań w naszym okręgu – powiedziała – z wieloma kobietami w moim wieku, które nigdy nie sądziły, że i im się to przytrafi.
– Nie musisz się przede mną tłumaczyć – odparł.
– W ubiegłym roku kochanek Hare’a zmarł na AIDS.
Stopa zsunęła mu się z pedału gazu.
– Mówisz o swoim gejowskim kuzynie?
– Nie inaczej.
– Żartujesz? – bąknął, spoglądając na nią z niepokojem.
– Myślałeś, że od urodzenia mówi takim falsetem?
– Sądziłem, że tylko się tak wygłupia.
– Rzeczywiście uwielbia błaznować. Zawsze mnie rozśmiesza do łez. Zresztą nie tylko mnie. Wszystkich. Po prostu uwielbia wygłupy.
– Naprawdę grał w szkolnej drużynie piłkarskiej.
– Czyżbyś podejrzewał, że tylko heteroseksualiści grywają w futbol?
– No… nie – mruknął bez przekonania.
Przez jakiś czas jechali w milczeniu. Sara znów nie mogła znaleźć tematu do rozmowy. I nie mogła też przestać myśleć, jak mało wie o człowieku, z którym wyruszyła nad morze. W ciągu trzech miesięcy znajomości nie dowiedziała się prawie niczego o jego rodzinie czy przeszłości. Wiedziała tylko, że urodził się w Alabamie, ale nie lubił mówić o swojej młodości. Kiedy nie byli w łóżku, Jeffrey najczęściej opowiadał jej o sprawach kryminalnych, którymi zajmował się w Birmingham, albo o najświeższych wydarzeniach w okręgu Grant. Teraz, gdy podsumowywała ten okres, uświadomiła sobie, że w czasie ich spotkań głównie to ona mówiła. On bardzo rzadko z własnej woli bąkał cokolwiek o sobie, a gdy tylko zbyt natarczywie zaczynała się o coś dopytywać, albo na dobre zamykał się w sobie, albo zaczynał wodzić dłonią po jej biodrach i udach, tak że szybko zapominała, czego się chciała dowiedzieć.
Odważyła się spojrzeć na niego. Ciemne włosy na karku były już trochę za długie, co zaczynało być niebezpieczne, wziąwszy pod uwagę, że nauczyciele w Heartsdale wciąż odsyłali do domu chłopców, których włosy ledwie dotykały kołnierzyka koszuli. Jak zwykle był starannie ogolony, miał gładkie policzki. Ubrał się w powycierane dżinsy i czarny T-shirt z wizerunkiem harleya davidsona. Jego sportowe buty sprawiały wrażenie dość drogich, miały wyściełane cholewki i grube czarne podeszwy. Obcisłe nogawki spodni dokładnie odwzorowywały kształty masywnych mięśni ud. Koszulka była za luźna, by tak samo oddać zarys muskularnego torsu, ale Sara miała już niejedną okazję, żeby się na niego napatrzyć.
Przeniosła wzrok na swoje nogi, żałując teraz, że nie włożyła czegoś innego. Pod wpływem krytycznych uwag matki przebrała się w spódnicę owijaną wokół bioder, ale na tle ciemnej wykładziny podłogowej samochodu jej całkiem białe łydki przypominały odcieniem słoninę w surowym boczku. Mimo włączonego klimatyzatora, obficie pociła się pod jedwabną bluzką i gdyby tylko potrafiła jakimś magicznym sposobem zatrzymać na krótko czas, natychmiast zerwałaby z siebie stanik i wyrzuciła za okno.
– Więc? – zagadnął Jeffrey.
– Co więc? – rzuciła odruchowo, usiłując sobie przypomnieć, na czym skończyli rozmowę. Nawiązała do pierwszego tematu, jaki przyszedł jej do głowy: – Przynajmniej wiadomo, że jesteś dawcą uniwersalnym.
– Co?
– Dawcą uniwersalnym – powtórzyła. – Możesz dać krew każdemu. – Chwytając się tego jak tonący brzytwy, dodała pospiesznie: – Oczywiście, ty nie możesz dostać krwi od każdego, kto nie ma grupy zero minus.
Znowu popatrzył na nią podejrzliwie.
– Postaram się o tym pamiętać.
– Masz we krwi przeciwciała, które…
– Zgłoszę się do punktu krwiodawstwa zaraz po powrocie.
Rozmowa znów się nie kleiła, toteż Sara zapytała:
– Masz ochotę na kanapkę z pieczonym kurczakiem?
– To on tak ładnie pachnie?
Wychyliła się z fotela i zaczęła przerzucać rzeczy na tylnym siedzeniu w poszukiwaniu plastikowego pojemnika, który przyniosła matka.
– Powinny też być domowe ciasteczka, jeśli Tess ich nie zwędziła.
– Brzmi apetycznie – rzekł, muskając wierzchem dłoni jej udo. – Szkoda, że nie mamy do tego herbaty.
Próbowała nie zwracać uwagi na jego dotyk.
– Możemy się gdzieś zatrzymać.
– Zobaczymy. Uszczypnął ją lekko.
– Hej! – wykrzyknęła i zdzieliła go po ręku. Zarechotał głośno.
– Nie masz nic przeciwko temu, żebyśmy trochę zboczyli z trasy?
– Skądże – odparła, wyciągając pojemnik spod poduszki. Wyprostowała się w fotelu w samą porę, by dostrzec tablicę z nazwą miejscowości Winnebago. – Gdzie chcesz zajechać?
– Do Sylacaugi.
Zastygła bez ruchu ze zdjętą do połowy przykrywką plastikowego pojemnika.
– Syla… czego?
– Sylacaugi – powtórzył. – To moje rodzinne miasto.
ROZDZIAŁ CZWARTY
– Matt? – wycedził ktoś, jakby się jąkał. – M-a-a-a-ł – a-att!
Tak mu dzwoniło w uszach, jakby słyszał zwielokrotnione echo:
– M-a-a-a-a-a-a-att!
Próbował się poruszyć, ale nie panował nad swoim ciałem. Z jakichś powodów bolały go wszystkie palce. Zrobiły się lodowate. W ogóle było mu strasznie zimno.
– Matt? – powtórzyła Sara, a jej głos zabrzmiał nagle ostro i wyraźnie. – Matt, ocknij się. – Poczuł dotyk jej dłoni na twarzy. – Słyszysz mnie, Matt?
Zmusił się, żeby otworzyć oczy. Najpierw ujrzał tylko rozmazane plamy, potem wszystko podwójnie. Pochylały się nad nim dwie Sary. Nad nią stały dwie Marle. Obok dwójka identycznych dzieci, których wcześniej nigdy nie widział. Wszystko wydawało się ogromne, ludzie mieli rozmiary gigantów. Nawet płytki podwieszanego sufitu nad nimi sprawiały wrażenie dużo większych niż dotąd, przypominały kwadratowe latające spodki skąpane w oślepiającym fluorescencyjnym blasku.
Spróbował się podnieść.
– Nie, Matt – powstrzymała go Sara. – Nie ruszaj się.
Uniósł rękę do czoła, gdyż czuł, jakby ściskano mu głowę w imadle. Prawe ramię piekło go niemiłosiernie, jak gdyby ktoś wbijał mu w ciało rozżarzony pogrzebacz. Chciał je pomacać lewą ręką, ale Sara złapała jego dłoń.
– Nie ruszaj, Matt – powtórzyła.
Przeciągnął językiem po podniebieniu, usiłując znaleźć rozcięcie, źródło metalicznego posmaku krwi w gard le. Kiedy Sara odgarnęła mu włosy z czoła, dostrzegł błysk złotego sygnetu na jej palcu. Zabrała jego pamiątkowy sygnet z drużyny piłkarskiej w Auburn. Czemu go włożyła?
– Matt?
Zamrugał ponownie, gdy znów odezwało się nieprzyjemne dzwonienie w uszach, po czym zacisnął silnie powieki, próbując sobie przypomnieć, co się stało. Po chwili zrozumiał, że to dzwoni telefon na biurku w sekretariacie. A krew, którą czuł w ustach, pochodziła z jakiejś rany na głowie.
– Matt? – powtórzyła Sara. – Słyszysz mnie? Wycharczał:
– Dlaczego…
Pospiesznie przytknęła mu do warg butelkę z wodą.
– Napij się. Musisz dużo pić.
Jeffrey łapczywie pociągnął kilka łyków, czując, jak woda stopniowo rozwiera jego zaciśnięte gardło. Aż pociekła mu po szyi, gdy Sara zbyt gwałtownie przechyliła butelkę, chcąc go jak najszybciej napoić.
– Już, dzięki – mruknął, odsuwając jej rękę. Znowu zacisnął powieki, chcąc odzyskać jasność widzenia. Kiedy tym razem otworzył oczy, dwie Marle szybko zlały się w jedną. Sekretarka miała zapadnięte policzki, podbite oko i rozciętą wargę. Rzeczywiście stały przy niej dwie dziewczynki spoglądające na niego z identycznymi wyrazami twarzy, co upodabniało je do bliźniaczek. Trzecia tuliła się do Sary i gwałtownymi haustami tapała powietrze, jakby się dusiła.
Odwrócił się do Sary. Jeszcze nigdy nie widział jej aż tak przerażonej. Uważnie wpatrywała mu się w oczy z takim napięciem, jakby chciała mu coś przekazać telepatycznie. Zrozumiał i powoli skinął głową. Miał uchodzić za Matta.
– W porządku? – spytała Sara.
– Tak.
Rozejrzał się wokoło, próbując zrozumieć, co się dzieje. Siedzieli na podłodze pod tylną ścianą sali ogólnej komisariatu, w części oczyszczonej z biurek i regałów. Brad przesuwał ciężkie szafki na akta, barykadując nimi drzwi przeciwpożarowe. Wybite okno i drzwi jego gabinetu były już zabarykadowane. Na podłodze wśród porozrzucanych papierów i odłamków leżały ciała zabitych, Burrowsa, Robinsona, Morgana. Przypomniał sobie, że Morgan miał pięcioro dzieci. Burrows należał do niepoprawnych miłośników zwierząt i prowadził własne schronisko dla bezdomnych psów. A Robinson… Ten był nowy, Jeffrey nawet nie mógł przywołać z pamięci jego imienia, chociaż sam wprowadzał go do służby niespełna tydzień wcześniej.