Выбрать главу

– Dobrze się czujesz, Matt? – zapytał Smith, wyraźnie kładąc nacisk na imię. Jeffrey wciąż nie wiedział, czy jest to wynikiem jego paranoi, czy też paniki, coś mu jednak podpowiadało, że bandyta doskonale wie, z kim ma do czynienia.

– Przecież widać, że nie – odpowiedziała Sara. – Kula prawdopodobnie spowodowała jakiś ucisk na jego tętnicę. Jeśli dalej będziesz się z nim obchodził tak brutalnie, może pęknąć i wykrwawi się na śmierć.

– Serce mi się kraje – syknął ironicznie Smith, zerkając na Brada wytężającego wszystkie siły.

W sekretariacie telefon nie przestawał dzwonić.

– Może byś jednak odebrał i powiedział, że zgadzasz się wypuścić dzieci? – podjęła Sara.

Przekrzywił głowę na ramię, jakby się zastanawiał nad tą propozycją.

– Może lepiej ty byś wzięła mojego kutasa w usta i porządnie go wyssała?

Sara zbyła milczeniem tę wulgarną uwagę.

– Powinieneś się wykazać dobrą wolą i uwolnić dzieci.

– Nie będziesz mi mówiła, co powinienem.

– Ona ma rację – odezwał się Brad. – Przecież nie jesteś dzieciobójcą.

– Nie. – Bandyta wyciągnął obrzynek zza pasa i wymierzył w niego. – Tylko glinobójcą.

Zamilkł, żeby znaczenie jego słów do wszystkich dotarło. Telefon wciąż natrętnie terkotał.

– Im wcześniej przedstawisz swoje żądania, tym szybciej będziemy wszyscy mogli się stąd wynieść – powiedziała Sara.

– A może ja wcale nie chcę się stąd wynosić, doktor Linton?

Jeffrey zagryzł wargi, tknięty myślą, że jest coś znajomego w zachowaniu tego człowieka, który doskonale wiedział, kim jest Sara.

Smith zauważył jego reakcję.

– Coś ci się nie podoba, chłoptasiu? – syknął mu prosto w twarz. – Znamy się z doktor Linton sprzed lat. Prawda, Saro?

Popatrzyła na niego wzrokiem pełnym niepewności i zakłopotania.

– Sprzed ilu lat? Zaśmiał się gardłowo.

– Trochę minęło od tamtej pory, nie sądzisz? Próbowała ukryć zmieszanie, ale dla Jeffreya stało się jasne, że i ona nie ma pojęcia, kim jest bandyta.

– Chciałabym to usłyszeć od ciebie.

Przez chwilę spoglądali sobie w oczy wśród rosnącego napięcia. Wreszcie Smith głośno mlasnął i Sara szybko odwróciła wzrok. Jeffreyowi przemknęło przez głowę, że gdyby tylko mógł, z gołymi rękami rzuciłby się teraz na drania i zatłukł go na śmierć.

Smith znowu musiał wyczuć jego nastawienie, gdyż zapytał pospiesznie:

– Chcesz mi przysporzyć jakichś kłopotów, Matt? Jeffrey wyprostował się, jak dalece pozwalały mu ciasno skrępowane paskiem nogi. Obrzucił bandytę wzrokiem pełnym bezgranicznej nienawiści, ale Smith odpłacił mu tym samym.

Po raz kolejny Brad podjął próbę załagodzenia atmosfery.

– Weź mnie zamiast niego – zaproponował na ochotnika.

Napastnik jeszcze przez chwilę świdrował oczami Jeffreya, w końcu powoli przeniósł spojrzenie na Stephensa.

– Wypuść go i zatrzymaj tylko mnie – powtórzył Brad.

Smith skwitował tę propozycję głośnym rechotem, nawet jego kumpel w lobby mu zawtórował.

– W takim razie weź mnie – podsunęła Sara.

Obaj natychmiast spoważnieli.

– Nie – mruknął Jeffrey.

Ona jednak nie zwróciła na niego odwagi, nadal wpatrując się w Smitha.

– Już zastrzeliłeś Jeffreya – powiedziała, kładąc trochę za duży nacisk na jego imię. Ciągnęła jednak bardziej wyważonym tonem: – Przyznałeś, że nie chcesz Brada ani Matta. Z pewnością nie chcesz też na zakładnika ani tej staruszki, ani żadnej z trzech dziesięciolatek. Więc wypuść ich wszystkich. Uwolnij ich, a zatrzymaj mnie.

ROZDZIAŁ PIATY

Niedziela

Podróż do Sylacaugi okazała się dużo dłuższa, niż obiecywał Jeffrey. Powiedział, że będą mogli przenocować w domu jego matki, ale Sara była pełna obaw, że jeśli utrzymają dotychczasowe tempo, dotrą na miejsce dopiero rano. Im bliżej byli Talladegi, tym większy ruch panował na autostradzie, gdyż ludzie zdążali na tor wyścigów samochodowych NASCAR, Jeffrey jednak traktował to bardziej jako wyzwanie niż utrudnienie w podróży. Coraz częściej wyprzedzał auta osobowe, ciężarówki i tiry w tak bliskiej odległości, że Sara w końcu zapięła pasy. Na szczęście wkrótce skręcili w boczną drogę. Przyjęła to z ulgą, ale tylko do czasu, aż doszła do wniosku, że ostatnim poruszającym się po niej pojazdem musiał być chyba wóz drabiniasty zaprzężony w konie.

Tymczasem Jeffrey robił wrażenie coraz bardziej odprężonego, im bardziej zagłębiali się w Alabamę. Okresy milczenia przestały być nieznośne i stały się chwilami wytchnienia. Złapał w radiu stację nadającą lokalne przeboje rockowe, toteż przemierzali leśną głuszę przy wtórze piosenek zespołów Lynyrd Skynyrd czy The Allman Brothers. Zaczął jej też pokazywać miejscowe atrakcje, jak trzy niedawno zamknięte przędzalnie bawełny czy fabrykę opon zlikwidowaną po groźnym pożarze. Centrum Niewidomych imienia Helen Keller okazało się imponującym kompleksem zabudowań, choć nie zdążyła mu się nawet dobrze przyjrzeć, gdyż minęli je z prędkością stu czterdziestu kilometrów na godzinę.

Wreszcie, gdy przejechali obok kolejnego więzienia okręgowego, poklepał ją po kolanie, uśmiechnął się i rzekł:

– Jesteśmy prawie na miejscu.

Ale powiedział to z dziwną miną, jakby już teraz żałował, że zaprosił ją w rodzinne strony.

Gdy skręcili ostro w kolejną, równie wyboistą i dziurawą boczną drogę, zaczęła się zastanawiać, czy nie zabłądził, kiedy przed nimi zamajaczyła wielka tablica. Odczytała na głos:

– „Witamy w Sylacaudze, rodzinnym mieście Jima Naborsa”.

– Jesteśmy dumni ze swojej historii – oświadczył Jeffrey, nieco zwalniając przed zakrętem. – Od razu masz kolejną miejscową ciekawostkę. – Wskazał stojący przy drodze i chylący się ku ruinie wiejski sklep o nazwie Yonders Blossom.

Ledwie dała radę odczytać tę nazwę z wypłowiałego ze starości i łuszczącego się szyldu nad wejściem. Przed budynkiem stały wystawione rozmaite towary, jakich należało oczekiwać w takim miejscu, od przenośnego kaloryfera porośniętego mchem, po stare opony samochodowe pomalowane na biało i przekształcone w gazony do kwiatów. Przy bocznej ścianie stała wielka lodówka z reklamą coca-coli.

– Straciłem dziewictwo właśnie za tą lodówką – obwieścił dumnie Jeffrey.

– Poważnie?

– Tak – odparł, uśmiechając się lubieżnie. – W dzień moich dwunastych urodzin.

Sara próbowała ukryć osłupienie.

– A ile ona miała lat?

Zachichotał z nieskrywaną satysfakcją.

– Nie tyle, żeby matka nie przełożyła jej przez kolano, kiedy stary Blossom zapragnął się napić, wyszedł przed sklep i nas zaskoczył.

– A więc już wtedy wywierałeś podobny wpływ na matki.

Zaśmiał się głośno i znowu poklepał ją po kolanie.

– Nie na wszystkie, skarbie.

– Skarbie? – powtórzyła w osłupieniu, odczytując po jego tonie, że z taką samą czułością nazywał swój ulubiony kawałek wołowej pieczeni.

Zaśmiał się jeszcze głośniej, chociaż powiedziała to z całkowitą powagą.

– Chyba nie zamierzasz z mojego powodu zostać zagorzałą feministką?

Popatrzyła na jego dłoń spoczywającą na jej kolanie, dając mu wyraźnie do zrozumienia, że powinien ją natychmiast zabrać.

– Uważaj, bo naprawdę się tego doczekasz.

Ścisnął palcami jej nogę i wyszczerzył zęby w szerokim uśmiechu, który chyba już setki razy wybawiał go z różnych opresji. Sara nie była nawet specjalnie zła, bo wiedziała, że musi ponieść zasłużoną karę za nazwanie go głupim w obecności matki. Dlatego, rada nierada, postanowiła przejść nad tym do porządku dziennego.

Już powoli wjeżdżali do miasta, które jak dwie krople wody przypominało Heartsdale, tyle że było o połowę mniejsze. Wskazywał jej kolejne „miejscowe ciekawostki”, ale uśmiechał się przy tym tajemniczo, aż nabrała przekonania, że z każdą z nich są związane jego dalsze przygody z dziewczętami. Tylko z tego powodu wolała nie dopytywać się o szczegóły.

– A to moja szkoła średnia – rzekł, gdy mijali długi parterowy budynek, za którym stało zaparkowanych kilka przyczep mieszkalnych. – Uczyła w niej panna Kelley.

– Następna z twoich zdobyczy?

Jęknął gardłowo.

– Chciałbym. Na Boga, teraz ma pewnie z osiemdziesiąt lat, ale wtedy…