Выбрать главу

– Sam cię nauczyłem szacunku dla odznaki.

– Niczego mnie nie nauczyłeś.

Hoss wymierzył wskazujący palec w jego twarz.

– Siedziałbyś teraz w więzieniu i razem ze swoim ojcem zmywał podłogi, gdyby nie ja, synu!

– To niczego nie zmienia. Nadal stoję w jednym pokoju twarzą w twarz z mordercą.

– Tobą też ktoś musiał się zaopiekować – dodał Hoss roztrzęsionym głosem. – Przez tyle lat robiłem wszystko, by chronić ciebie i twojego ciotowatego przyjaciela. – Zanim Jeffrey zdążył odpowiedzieć, szeryf chwycił się tej myśli. – O, właśnie. Jak byś się czuł, gdybym rozpuścił wiadomość, że łączyło cię z Robertem coś więcej niż tylko przyjaźń?

Jeffrey parsknął śmiechem.

– Jak zdążyłem się przekonać – ciągnął Hoss – to całkiem prawdopodobne…

– Masz rację.

– Dawaliście sobie dupy? – prychnął z obrzydzeniem. – I co? Chcesz, żeby teraz całe miasto się o tym dowiedziało? A może sam powiesz o tym swojej matce? Nie wątpię, że ktoś uczynny zaraz doniesie ojcu.

– Będziesz miał okazję powiedzieć mu to osobiście, gdy sam trafisz za kratki, nadęty stary durniu.

– Licz się ze słowami!

– Bo co?

– Ochraniałem cię! – wrzasnął szeryf. – Myślisz, że twój ojciec zrobiłby dla ciebie tyle, co ja? Że ten łobuz kiwnąłby palcem, żeby ci pomóc?

Jeffrey huknął pięścią w biurko.

– Nie prosiłem cię o żadną pomoc!

– Ale jej potrzebowałeś! – Krew kapała mu z nosa na koszulę, ale nie zwracał na to uwagi i krzyczał z twarzą poczerwieniałą z wściekłości: – To ja cię wychowywałem, chłopcze! To ja zrobiłem z ciebie prawdziwego mężczyznę!

Dźgnął go palcem w pierś.

– Sam na takiego wyrosłem! Byłbym prawdziwym mężczyzną i bez twojego udziału! – Ciarki przeszły Jeffreyowi po plecach. – Tyle że byłeś dla mnie ideałem. Uważałem cię za wzór godny naśladowania.

Hossowi wargi zadrżały, jakby usłyszał najwspanialszy komplement.

Ale Jeffrey postanowił wyjaśnić wszystko do końca.

– Tymczasem ty wykorzystałeś nieletnią dziewczynę, a potem pozbawiłeś jej dziecko matki.

– Ale…

– Niedobrze mi się robi. – Jeffrey zawrócił do wyjścia.

Hoss oparł się ciężko o kant biurka, jakby nogi się pod nim ugięły.

– Nie zostawiaj mnie teraz, Spryciarzu. Zaczekaj – jęknął w skrajnej desperacji. – Co zamierzasz zrobić? Co chcesz powiedzieć ludziom?

– Prawdę – odparł spokojnie Jeffrey.

Nie potrafił już patrzeć na szeryfa jak na swego mentora czy zastępczego ojca, widział w nim jedynie przestępcę, zakłamanego starca, niszczącego ludzi, których powinien był ochraniać.

– Nie wygłupiaj się – szepnął błagalnie Hoss. – Nie zrobisz tego. To by oznaczało mój koniec. Chyba wiesz, co się stanie, jeśli wyjdziesz na ulicę i zaczniesz… Proszę, Spryciarzu. Nie rób mi tego. – Zrobił krok do przodu, jakby chciał go zatrzymać. – Równie dobrze mógłbyś mi przystawić pistolet do głowy. – Uśmiechnął się smutno. – Daj spokój, synu. Nie patrz na mnie takim wzrokiem.

– A jak miałbym na ciebie patrzeć? – zapytał Jeffrey z ręką na klamce. – Nie rozumiesz, że nie mogę już znieść twojego widoku?

Wcale nie trzasnął drzwiami, tylko w jego wyobraźni cichy stuk rozbrzmiał niemal ogłuszająco. Sara poderwała się z krzesła, nerwowo splatając palce.

Nie wiedział nawet, co jej powiedzieć. Miał wrażenie, że nigdy nie znajdzie właściwych słów, żeby opisać swoje prawdziwe uczucia. Był jak okręt bez steru, w jednej chwili utracił wszystko, co pozwalało mu wytyczać swoją drogę życiową.

– Wszystko w porządku? – spytała zatroskana Sara, a niepokój w jej głosie podziałał na jego duszę jak kojący balsam.

– Przyjechał do mnie zaraz po tym, jak aresztowali ojca – rzekł.

– Kto? Hoss?

– Studiowałem wtedy w Auburn, szykowałem się do egzaminu magisterskiego. Pamiętam to jak dziś.

W jego pamięci odżył tamten pogodny dzień, kiedy drzewa stały we wszystkich kolorach jesieni. Siedział w swoim pokoju w akademiku i zastanawiał się, skąd wziąć pieniądze na studia doktoranckie, jeśli jego praca magisterska zostanie przyjęta. Chciał być nauczycielem historii, mieć skromną, ale stałą pensję i cieszyć się poważaniem lokalnej społeczności, której mógłby wreszcie dać coś od siebie.

– Zapukał do drzwi – podjął przerwaną relację. – W akademiku nikt nigdy nie pukał, każdy wchodził jak do siebie. Myślałem, że ktoś się wygłupia. – Oparł się ramieniem o ścianę i ciągnął: – Pukał i pukał, aż musiałem wstać i otworzyć mu drzwi. Popatrzył na mnie z dziwną miną. Potem opowiedział, że mój ojciec poszedł na ugodę z prokuratorem i zgodził się wydać wspólników, żeby uniknąć kary śmierci. Wiesz, jak go wtedy nazwał?

Sara pokręciła głową.

– Tchórzliwym zdrajcą. Oznajmił mi, że muszę być dzielny, bo zabawa się skończyła. Użył dokładnie tego słowa, zabawa, jakbym przez cały czas nauki w college’u nic nie robił, tylko się bawił. I podsunął mi wniosek. Już wypełniony.

– O przyjęcie do akademii policyjnej?

– Tak. Podpisałem go bez namysłu i na tym się skończyło.

Chyba po raz pierwszy w życiu Jeffrey zaczął się zastanawiać, jak potoczyłoby się jego życie, gdyby wtedy odmówił. Na pewno nie spotkałby Sary. Pewnie nadal mieszkałby tu, w Sylacaudze, zmagając się bezustannie z kąśliwymi uwagami i podejrzliwymi spojrzeniami, jakimi zaszczuto Roberta.

– Nie mam pojęcia, jak to załatwić – mruknął.

– Zostanę z tobą tak długo, jak tylko zechcesz.

– Aż boję się o tym myśleć – przyznał szczerze. Obawiał się nawet powtórzyć Sarze to, co usłyszał od Hossa.

– Wszystko będzie w porządku – szepnęła.

W tej samej chwili w gabinecie szeryfa huknął strzał.

Sara odwróciła się błyskawicznie i otworzyła drzwi, bo Jeffrey stał jak wmurowany. W końcu musiał sobie nakazać w myślach, żeby spojrzeć w głąb pokoju.

Stary siedział na krześle za biurkiem, w jednym ręku trzymał rewolwer, drugą miał opartą na drewnianej skrzynce ze sztandarem. Musiał przystawić broń do skroni i pociągnąć za spust. Jeffrey nie miał najmniejszych wątpliwości, że Hoss nie żyje, lecz gdy Sara ostrożnie obeszła biurko i przytknęła mu dwa palce do szyi, popatrzył na nią pytająco.

– Przykro mi – odparła. – Nie żyje.

ROZDZIAŁ DWUDZIESTY PIATY

15.50

– Cholera – syknęła Lena, z trudem powstrzymując odruch cofnięcia ręki, gdy Molly wbiła igłę w ranę.

– Przepraszam – mruknęła pielęgniarka, patrzyła jednak ponad jej ramieniem na Sarę i Jeffreya.

Lena też się obejrzała. Komendanta pakowano właśnie do karetki.

– Wyjdzie z tego?

Molly pokiwała głową, lecz dodała cicho:

– Mam nadzieję.

– A co z Marlą?

– Jest na sali operacyjnej. Mimo podeszłego wieku robi wrażenie bardzo odpornej. – Popatrzyła na jej skaleczoną dłoń. – Trzeba będzie to zeszyć.

– Nie ma mowy – odparła Lena. Mniej się przejmowała piekącym rozcięciem od ostrego jak brzytwa scyzoryka niż perspektywą szycia.

– Już ci znieczuliłam rękę. Wystarczy tylko ściągnąć brzegi rany.

– Byle szybko – syknęła, zagryzając zęby. Poczuła krew na języku i przypomniała sobie o rozciętej wardze. Molly powtórnie wbiła igłę w dłoń.

– Chryste, jak ja tego nie cierpię.

– Jeszcze chwileczkę.

– Boże… – Odwróciła głowę, żeby nie widzieć.

Dostrzegła Wagner rozmawiającą z Nickiem. Oboje patrzyli w głąb sali pralni chemicznej, w ich kierunku.

– Już po wszystkim – powiedziała Molly. – Za kilka minut powinnaś poczuć świerzbienie.

– Całe szczęście.

Lena zapatrzyła się na ulicę, po której kręciło się z pięćdziesięciu agentów biura śledczego, sprawiających takie wrażenie, jakby żaden nie wiedział dokładnie, co ma robić. Smith wyzionął ducha, a Sonny na tylnym siedzeniu wozu patrolowego odjechał do Macon, gdzie zapewne czekał go niezły wycisk od tamtejszych gliniarzy. W piekle było zarezerwowane specjalne miejsce dla zabójców policjantów.

Spojrzała, jak Molly otwiera zestaw do zakładania szwów, który wyjęła z walizeczki pierwszej pomocy.

– A gdzie dziewczynki? – zapytała.

– Już z rodzicami. Nawet nie umiem sobie wyobrazić, przez co przeszli. Mam na myśli rodziców. Mój Boże, jak tylko o tym pomyślę, krew mi tężeje w żyłach.