– Kevin, rozepnij mu obrożę – zarządził pan Le Renges.
– To nie jest dobry pomysł – ostrzegłem go. – Jeśli cokolwiek mi się stanie, mam tutaj przyjaciół, którzy wiedzą, gdzie jestem i co robię.
– Kevin – powtórzył pan Le Renges, niewzruszony.
Rzeźnik pochylił się i rozpiął obrożę presa canario. Pies rzucił się do przodu z obnażonymi kłami, a ja cofałem się, aż plecami dotknąłem kadzi z nierdzewnej stali. Nie miałem dokąd uciekać.
– Zabij! – krzyknął pan Le Renges i wyprostował ramię, wskazując na mnie.
Pies opuścił łeb niemal do podłogi i napiął mięśnie przednich łap. Z pyska pociekły mu strumienie śliny. Nagle moim oczom ukazał się jego członek, czerwony i sterczący. Wyglądało na to, że pomysł rzucenia się do mojego gardła autentycznie go podniecił.
Uniosłem lewe ramię, żeby się osłonić. Przyszło mi do głowy, że przecież bez lewej ręki mogę żyć, nie mogę natomiast żyć bez gardła. Ale w tej samej chwili doznałem nagłego olśnienia. Przypomniałem sobie, że w dzieciństwie byłem chuchrem panicznie bojącym się psów. Ojciec dawał mi wtedy do szkoły paczuszki psich przysmaków, żebym w przypadku, gdyby zaatakował mnie pies, mógł go czymś obłaskawić. „Pamiętaj, synu. Psy zawsze wolą psie żarcie niż dzieci. Łatwiej im je łykać”.
Sięgnąłem do kadzi za plecami i wydobyłem z niej dużą porcję różowej papki. Była wstrętna, lepka, tłusta i ściekała mi z palców. Wyciągnąłem rękę w kierunku presa canario i powiedziałem:
– Masz, Cerber. Chciałbyś coś zjeść? Spróbuj tego!
Pies wbił we mnie czerwone błyszczące ślepia, jakbym był szalony. Wywinął czarne wargi, jeszcze bardziej obnażając kły, i warknął tak głośno jak chór zwiastunów śmierci.
Postąpiłem o krok bliżej niego, wciąż trzymając przed sobą garść papki, modląc się, by pies, rzucając się na nią, nie odgryzł mi przy okazji palców. Presa canario uniósł jednak łeb i powąchał mięso z wielką podejrzliwością.
– Zabij, Cerberus, ty głupi kundlu! – wrzasnął pan Le Renges.
Postąpiłem kolejny krok, a potem jeszcze jeden.
– No, chłopczyku, kolacja.
Pies odwrócił łeb. Podsuwałem papkę coraz bliżej niego, on jednak jej nie chciał, nie miał już nawet ochoty jej wąchać.
Popatrzyłem na pana Le Rengesa.
– Widzisz? Nawet pies nie chce jeść twoich burgerów.
Pan Le Renges wyrwał smycz rzeźnikowi. Podskoczył do zwierzęcia i zaczął okładać je po pysku, raz, drugi, trzeci.
– Ty żałosna, nieusłuchana kupo gówna!
Błąd. Pies nie interesował się już mną ani moją garścią papki, jednak wciąż był specjalnie wyszkoloną, agresywną bestią. Warknął potężnie i w mgnieniu oka rozwścieczony skoczył na pana Le Rengesa. Przewrócił go na podłogę i zanurzył kły w jego czole. Pan Le Renges wrzasnął i spróbował odepchnąć od siebie rozwścieczone bydlę, jednak po sekundzie Cerberus szarpał już jego głowę bez opamiętania, z każdym kłapnięciem szczęk zdzierając z niej coraz więcej skóry.
Na oczach osłupiałych ludzi, przy akompaniamencie odgłosów, przypominających rwanie bielizny pościelowej, pies zdzierał z człowieka twarz, obnażając zakrwawione oczodoły, szaleńczo przewracające się gałki oczne, mokre czarne dziury nozdrzy oraz usta, które w mgnieniu oka pozbawione zostały warg.
Le Renges wciąż krzyczał i charczał, kiedy trzech rzeźników zdołało odciągnąć psa. Byli silni, lecz z trudem panowali nad bestią, która co chwilę rzucała się w kierunku tego miejsca na podłodze, w którym leżała poszarpana głowa pana Le Rengesa z twarzą tak postrzępioną, że przypominała zniszczoną śliską maskę z lateksu.
Odwróciłem się w stronę rzeźników. Byli zbyt przerażeni, żeby cokolwiek powiedzieć. Jeden z nich rzucił nóż na podłogę, po czym za jego przykładem stopniowo poszli pozostali. Uderzenia noży o stalową posadzkę zabrzmiały jak bicie dzwonów.
Zostałem w Calais, póki Nils nie skończył naprawy mojego samochodu. Oczywiście, złożyłem zeznanie przed funkcjonariuszem policji o włosach koloru piasku. Temperatura na dworze była coraz niższa i chciałem jak najszybciej wrócić do ciepłej Luizjany, nie wspominając o nadzwyczajnej pieczeni wołowej z gęstym ciemnym sosem i krążkami cebuli.
Velma pożyczyła mi pieniądze, bym mógł zapłacić za naprawę samochodu, a Calais Motor Inn darował mi wszelkie opłaty, ponieważ, jak stwierdzili, wiele uczyniłem dla miejscowej społeczności. Znalazłem się nawet na pierwszej stronie „The Quoddy Whirlpool”. Na fotografii burmistrz z całej siły klepał mnie po plecach, a podpis pod nią głosił: HAMBURGEROWY BOHATER.
Nad ranem tego dnia, kiedy wyjeżdżałem, Velma zjawiła się, żeby mnie pożegnać. Było wietrznie, mroźno, wiatr unosił suche liście nad parkingiem.
– Może powinnam pojechać z tobą? – zapytała.
Potrząsnąłem przecząco głową.
– Masz wizję, Velmo. Potrafisz widzieć we mnie chudego człowieka i takiego właśnie lubisz. Ale ja nie będę chudy, nigdy. Wzywają mnie różne smaczne potrawy, a mój żołądek zawsze tych wezwań posłucha.
Moje ostatnie wspomnienie po niej to widok dziewczyny, osłaniającej oczy przed ostrymi promieniami słońca. Muszę przyznać, że było mi przykro, że ją zostawiam. Od tamtego czasu nigdy więcej nie pojechałem do Calais i wątpię, czy kiedykolwiek się tam znajdę. Nawet nie wiem, czy Tony’s Gourmet Burgers wciąż funkcjonuje. Jeżeli tak, czytelniku, i jeżeli kiedykolwiek uległbyś pokusie, by się tam zatrzymać i coś zamówić, pamiętaj, że ryzykujesz: w skład każdego burgera, którego kupisz od Tony’ego Le Rengesa, może wchodzić ludzkie mięso.
Bazgroła
Pewnego dnia, kiedy stałem na peronie stacji metra Piccadilly Circus, zobaczyłem, że ktoś wyrył na ścianie po przeciwnej stronie torów słowa: „Nie pozostało ci wiele życia”.
Litery, wyraźne, ostre, przebiegały przez cementową ścianę i przez sam środek plakatu, reklamującego damskie rajstopy. Ktokolwiek je tam wykuł, bez wątpienia musiał używać młotka i dłuta i spędził na tej pracy długie godziny.
Nie potrafię sobie wyobrazić ani jak to robił, ani dlaczego uznał to dzieło za warte wysiłku i ryzyka. Nowa miejska legenda – „Bazgroła” – w pewnym stopniu stara się to wyjaśnić.
Bazgroła
Peter stał na zachodnim peronie stacji metra Piccadilly Circus i rozkoszował się smakiem batonika Mars, kiedy niespodziewanie dostrzegł słowa: JAK SIĘ DZIŚ CZUJESZ, PETER?, wydrapane na plakacie, zawieszonym po drugiej stronie torów, reklamującym cudowne biustonosze pewnej znanej firmy.
Spojrzał w lewo i w prawo, zdezorientowany, niemal pewien, że wszyscy ludzie tłoczący się na peronie wiedzą, że ma na imię Peter. Oni jednak rozmawiali jedli albo po prostu bezmyślnie patrzyli przed siebie zmęczonymi oczami. Po chwili na peronie dał się odczuć ciepły podmuch wiatru, nadjechał pociąg i Peter wsiadł do niego. Wagon był zatłoczony, ale energicznie torując sobie drogę łokciami, zdołał jednak dostać się do okna po przeciwnej stronie, dzięki czemu mógł zobaczyć napis jeszcze dokładniej.
Wszystkie litery miały ponad dwie stopy wysokości, były rozmieszczone nieregularnie i wyżłobione w plakacie tak głęboko, że przebijały jego twardą powierzchnię, sięgając aż do znajdującej się pod nim cegły. Peter nie potrafił sobie wyobrazić, w jaki sposób ktoś zdołał je wyryć, zwłaszcza że plakat znajdował się ponad dziesięć stóp nad torami, przez które przepływał przecież prąd zmienny o napięciu 650 woltów.
One jednak tam były: JAK SIĘ DZIŚ CZUJESZ, PETER? A on nic nie mógł poradzić na to, że ogarniało go wrażenie, iż pytanie skierowane jest właśnie do niego.