Выбрать главу

Ostro szarpnąwszy, metro powoli ruszyło. Peter się zachwiał i wpadł na wydatne piersi potężnie zbudowanej czarnej kobiety w średnim wieku, która jednak nie zrugała go, lecz tylko się uśmiechnęła i porozumiewawczo mrugnęła okiem.

– Przepraszam… Bardzo przepraszam.

Nie chciał, żeby sobie pomyślała, że uczynił to specjalnie.

* * *

Wysiadł na West Kensington i ruszył North End Road w kierunku południowym. Była dopiero piąta trzydzieści po południu, ale na dworze panował już mrok, a ulice lśniły światłami samochodów, których kierowcy powracali do domów. Mijając pub Seven Stars, zauważył, że ktoś nabazgrał na jego kremowych płytkach kolejne pytanie, takimi samymi nierównymi, kanciastymi literami jak w metrze: CZY JESTEŚ PEWIEN, ŻE MOŻESZ JEJ UFAĆ, PETER?

Cofnął się o kilka kroków i wbił spojrzenie w napis. Przecież to absurd. Napis został wybity w ceramicznej powłoce kafelków w taki sposób, jakby ktoś posługiwał się dłutem o wąskim ostrzu. Ale przecież to nie mogło chodzić o niego, z całą pewnością. Przecież w West Kensington muszą być setki Peterów. Tysiące. Ale ilu spośród nich mogłoby dziś najpierw mijać pierwszy napis, na Piccadilly, a potem ten drugi, tutaj? A poza tym, co „pisarz” miał na myśli, pytając o zaufanie do „niej”?

Skręcił w Bramber Road, wąską uliczkę, wzdłuż której z jednej strony stały jeden przy drugim wiktoriańskie domy, a z drugiej rozciągał się trójkąt Normand Parku. Znów zaczynało padać, Peterowi więc zaczęło się śpieszyć. Dotarł do domu numer 19 i mocno pchnął bramę z kutego żelaza o skrzypiących, opuszczonych zawiasach. Po chwili znalazł schronienie w suchym przedsionku. Wyciągnął z kieszeni klucz i już miał go wsunąć w zamek, kiedy na korytarzu zapaliły się światła i otworzyły się drzwi. Jakiś młody mężczyzna o ciemnych kręconych włosach i w skórzanej kurtce zatrzymał się w progu i powiedział:

– Cześć. Dzięki.

Peter stał, patrząc, jak młody mężczyzna wychodzi przez bramę i znika na ulicy, postawiwszy wysoko kołnierz, żeby ochronić się przed zacinającym deszczem. Był pewien, że go skądś znał, ale nie miał pojęcia skąd. Wszedł dalej i zamknął za sobą drzwi w tym samym momencie, w którym za sprawą wyłącznika czasowego korytarz znowu pogrążył i w ciemności.

Zaczął się wspinać po stromych schodach. Na pierwszym piętrze poczuł ostry zapach smażonej cebuli. To pan Chowdery znów przygotowywał sobie curry. Minął mieszkanie numer 3, zza drzwi którego słychać było piosenki zespołu Neighbours, płynące z jednego z włączonych na pełen regulator telewizorów pani Wigmore. Następnie udał się na najwyższe piętro i wszedł do mieszkania numer 4. Peter mieszkał tutaj przez siedem miesięcy, zanim w końcu wprowadziła się do niego Gemma. Mieszkanie wciąż zasadniczo wyglądało więc tak, jakby egzystował tutaj samotny mężczyzna, mimo że porozrzucane było już po nim mnóstwo damskich drobiazgów, takich jak torby po zakupach, akcesoria do makijażu, szczotki do włosów i biustonosze. Na podłodze leżał zwykły beżowy dywan, amebie pochodziły głównie z Ikea. Wykonane były z jasnej sosny i chromowanego metalu. Płyty kompaktowe Petera ułożone były starannie, jedna nad drugą, w sosnowej wieży, tuż przy zestawie stereofonicznym marki Sony, a książki w broszurowych oprawach ułożone były na półkach w porządku alfabetycznym.

Jedyną ozdobą ścian saloniku był plakat zespołu The Smiths.

Peter poszedł do kuchni. Była pogrążona w ciemności, a na klamkach okien wisiały niczym duchy białe wełniane koszulki Gemmy. Otworzył lodówkę, ponieważ wszyscy mężczyźni natychmiast po powrocie do domu otwierają lodówki, ale w środku nie było nic poza wczorajszą pizzą. Pokrywający ją ser zamienił się w żółty plastik, a karton przesiąkł tłuszczem.

– Gemma? – zawołał. Wszedł do sypialni. Łóżko wciąż było nie zasłane, brązowa kołdra była skopana na jedną stronę, a poduszki walały się po podłodze. – Gemma?

– Jestem tutaj! – zawołała zza nie domkniętych drzwi łazienki. Na podłodze leżał pod nimi mokry ręcznik i Peter musiał je mocno pchnąć, żeby wejść do środka. Gemma stała pod prysznicem, za plastikową zieloną zasłoną. – Wróciłeś dziś wcześniej – powiedziała.

– Tak – odparł i pochylił się, żeby podnieść ręcznik. – Mieliśmy alarm pożarowy, dlatego odwołano ostatnią lekcję.

Gemma zakręciła kran i odsunęła zasłonę. Była wysoką dziewczyną, prawie tak chudą jak antylopa, miała długą owalną twarz i niezwykle duże brązowe oczy. Jej jasnoróżowe policzki błyszczały, a pachniała miętowym szamponem Body Shop.

– Podaj mi ręcznik, dobrze?

– Nie poszłaś do pracy? – zapytał.

– Nie. Bolała mnie głowa. Poza tym w piątki nigdy nie ma dużo roboty.

Owinęła się ręcznikiem i wyszła do pokoju. Stanęła przed lustrem toaletki i zaczęła czesać mokre włosy. Peter ruszył za nią i stanął za nią, uważnie się jej przypatrując.

CZY JESTEŚ PEWIEN, ŻE MOŻESZ JEJ UFAĆ, PETER?

– Co w takim razie robiłaś przez cały dzień?

– Nic. Głównie spałam.

– Myślałem, że moglibyśmy pójść dzisiaj wieczorem do chińskiej restauracji.

– Bo ja wiem? Właściwie nie jestem głodna.

– Wezmę więc coś na wynos.

– Jak chcesz. Zaczął ścielić łóżko.

– Ten facet, którego widziałem na dole, kto to był?

– Jaki facet?

– Ten, który właśnie wychodził, kiedy otwierałem drzwi. Wysoki, o ciemnych kręconych włosach. ‘

– Nie mam pojęcia.

– No wiesz, chodzi mi o to, że nie wyglądał na osobnika, z którym mógłby się przyjaźnić pan Chowdery. Albo pani Wigmore.

Gemma nie mogła odpowiedzieć, ponieważ w zębach trzymała wsuwki. Wzruszyła więc tylko ramionami.

Peter wrócił do kuchni i tym razem włączył światło. Klucze Gemmy leżały na stole obok jej torebki.

– Wychodziłaś z domu? – zapytał.

– Co?

– Chciałem wiedzieć, czy dokądkolwiek wychodziłaś.

Gemma wyszła do kuchni w nocnej koszuli długiej do kolan.

– Nie. Mówiłam ci. Bolała mnie głowa.

W środku nocy, gdy na sufit padało bursztynowe światło lamp ulicznych, otoczył ją ramieniem. Zamruczała coś z irytacją i odepchnęła go. Leżał potem długie godziny, nie mogąc zasnąć, wsłuchując się w delikatny, bezustanny pomruk nocnego Londynu, czując, że jego świat zmienił się w coś, czego w tej chwili nie rozpoznawał. W coś niepewnego, groźnego i niebezpiecznego.

W sobotę rano wyszli po zakupy na rynek na North Road End. Gemma zachowywała się, jakby myślami przebywała gdzieś bardzo daleko, jakby coś ją nękało. Prawie na niego nie patrzyła ani z nim nie rozmawiała, w ogóle się nie uśmiechała. Peter chodził za nią pośród porozrzucanych gazet i popękanych skrzyń z pomidorami. Czuł w gardle dziwny ból, którego nie był w stanie usunąć przełykaniem śliny.

W porze lunchu weszli na kanapkę i drinka do The Colton Arms i usiedli w najciemniejszym kącie w głębi sali. Peter widział jedynie zarys sylwetki Gemmy spowitej papierosowym dymem.

– Co chcesz robić dziś po południu? – zapytał. – Bo ja pomyślałem, że moglibyśmy pójść do Holland Parku.

– Po co?

– Po nic. Po prostu pospacerować.

– Nie wiem. Chciałam się zobaczyć z Kelley i June.

– W porządku. Możemy odwiedzić Kelley i June.

– Właściwie chciałam iść sama. Mam ochotę na babskie pogaduszki.

– Dobrze. O której wrócisz?

– Nie wiem. Zadzwonię.

– Co z kolacją?

– Mamy chyba kotlety. Zrobię je po powrocie.

Peter nie wiedział, co powiedzieć. Ponieważ źródło światła znajdowało się za Gemmą, nie widział jej oczu. Położył dłoń na jej dłoni i chociaż jej nie cofnęła, mógł wyczuć, jak bardzo jest spięta. Nie spróbowała spleść z nim palców. Jej dłoń po prostu leżała na stole pod jego dłonią, jak małe zwierzątko, wyczekujące szansy na ucieczkę.