Zrzucił z siebie ubranie i zważył się. Następnie usunął z półki wszystkie kosmetyki Gemmy – emulsję do czyszczenia, clearasil, pastę do zębów, szampon. Wrzucił je do kartonowego pudła po winie razem z przyborami do makijażu i wszystkim, co znalazł w szufladach jej toaletki.
Następnie opróżnił jej garderobę, pakując wszystkie ubrania Gemmy do plastikowych worków na śmieci. Przejrzał szafy w kuchni i usunął z nich nawet zupki w proszku dla osób dbających o linię i saszetki zielonej japońskiej herbaty.
Zadzwonił telefon. Peter podniósł słuchawkę i zapytał:
– Kto mówi?
– Rick. Czy Gem wróciła już do domu?
– Gemma nigdy nie wróci, Rick.
– Nie rozumiem. Jak mogę się z nią skontaktować?
– Ona nie żyje, Rick. Doszło do wypadku.
– O, mój Boże! Co się stało?
– Dopadła ją sprawiedliwość, Rick. Sprawiedliwość.
– Nie rozumiem… O czym ty mówisz?
– Doskonałe rozumiesz. Pierdoliłeś ją za moimi plecami. Co?
– Nie zgrywaj niewiniątka, Rick. Wszystko na wasz temat zostało wyryte w kamieniu. Wydrapane w szkle, wybite dłutem w cegle. Trudno o mocniejsze dowody, nie sądzisz?
– Człowieku, nie wiem, o czym ty mówisz! Powiedz mi, co się z nią stało.
Peter odłożył słuchawkę i usiadł na krześle z uśmiechem zadowolenia na ustach. Niech się sam dowie, drań. Jutro gazety napiszą o śmierci Gemmy. Wtedy wszyscy się dowiedzą, że każda nieuczciwa kobieta musi zapłacić za swoje oszustwa.
Minął tydzień, podczas którego codziennie, bezustannie padał deszcz. W następną sobotę Peter poszedł na pogrzeb Gemmy do West London Crematorium. Spotkał tam mnóstwo jej przyjaciół: Kelley i June, Davida oraz wiele osób z jej pracy. Nie zauważył tam jednak wysokiego Ricka o kręconych włosach. Widać miał przynajmniej tyle przyzwoitości, Irvtr7:vmap się od tego z daleka.
Po ceremonii, kiedy Peter wracał pełną kałuż asfaltową drogą w kierunku bramy krematorium, zrównał się z nim młody mężczyzna o krótkich jasnych włosach noszący okulary.
– Już się kiedyś spotkaliśmy, prawda? – zapytał. Gdy zobaczył, że Peter marszczy brwi, niemal natychmiast dodał: – Jestem Robin Marshall, spotkaliśmy się na imprezie u Billa i Gilliana w Kew.
– Ach, rzeczywiście. Jak ci się wiedzie?
– Prawdę mówiąc, doskonale. Właśnie wróciłem z trzymiesięcznego pobytu w San Francisco. Co za tragedia, taka śmierć… Musisz być wstrząśnięty.
– Tak. Jestem wstrząśnięty.
– Była taką słodką dziewczyną, to znaczy zawsze była taka elegancka i pełna wdzięku. Nigdy nie zauważyłem, żeby cokolwiek robiła niezdarnie, niechlujnie. Kiedyś widziałem jak spadła z drabiny, kiedy wieszała w Boże Narodzenie jakieś dekoracje na choince. Jakoś udało się jej wylądować na dwóch nogach, tak lekko, jakby była czarodziejką.
Peter pokiwał głową. Zafascynował go intensywny niebieski kolor oczu Robina Marshalla. Były niemal nierzeczywiste, jak szafiry. Miał ładne kości policzkowe, prosty nos i zmysłowe wargi. Jego opalenizna już trochę przybladła, sprawiał więc wrażenie, jakby nałożono mu make-up przed występem w telewizji.
– Może napijemy się kawy? – zapytał Peter. – Od śmierci Gemmy właściwie z nikim nie rozmawiałem.
– Oczywiście. Byłoby mi bardzo miło. Zaraz za rogiem jest taka włoska restauracja, Florentino. Jedzenie mają bez sensu, ale za to podają doskonałe espresso.
Usiedli przy zaparowanym oknie, nad dwiema dużymi kawami, zaledwie dwie stopy od potężnego grubasa w dżinsach i szeleszczącej skórzanej kurtce, który z wielkim apetytem co chwilę wpychał do ust wielką łyżkę spaghetti bolognese.
– Wyobrażam sobie, że po śmierci Gemmy jesteś mocno zdezorientowany – powiedział Robin. – W końcu to, jakich wybieramy partnerów, wskazuje, kim jesteśmy. To, co widzisz w partnerce, to właśnie ty.
– Nie wiem. To brzmi bardzo egoistycznie, a ja tymczasem tęsknię za nią tak, że chce mi się wyć. Z drugiej strony czuję pewną ulgę. Tak naprawdę nie uważam, że byliśmy sobie przeznaczeni. Żałuję jednak, że nie rozwiązało się to w inny sposób.
Robin popatrzył na niego sponad brzegu filiżanki. Jego głębokie niebieskie oczy mogły z powodzeniem należeć do przybysza z innej planety, choćby Atreidesa z Diuny.
– Mówisz, że nie byliście sobie przeznaczeni… Co złego było w waszym związku?
Gruby mężczyzna rozerwał pajdę chleba i wsunął kawałek do ust, w których kłębiło się już spaghetti.
– Była absolutnie piękna i pełna wdzięku, jak powiedziałeś. Wszyscy powtarzali, że jest zachwycająca, i taka właśnie była. Uwielbiałem z nią wychodzić i się nią chwalić przed ludźmi. Ale jeśli chodzi o…
– Jeśli chodzi o co? Co było złego? Czego ci brakowało?
Peter nie wiedział, dlaczego był gotów zaufać Robinowi, i to uczynił. Robin wydawał mu się jedną z tych nielicznych osób, które instynktownie rozumieją uczucia innych, ponieważ rozumują i czują w taki sam sposób.
– Widzisz, ona… widzisz, ona mnie nie podniecała. W ogóle.
– Hmm… – mruknął Robin i upił łyk kawy. – A jak sądzisz, dlaczego?
Peter wzruszył ramionami
– Kochałem ją jako osobę. Naprawdę ją kochałem. Byłem zazdrosny, jeżeli jakikolwiek inny mężczyzna próbował z nią flirtować. I to cholernie zazdrosny. Przez ostatnich kilka dni nękała mnie myśl, że spotyka się z kimś innym, i to wywoływało u mnie cholerną depresję. Ale… ja…
– Chcesz powiedzieć, że nie podniecała cię seksualnie?
– Cóż, chyba tak. Nie wiem, dlaczego.
Robin zamilkł, rozmyślając i wpatrując się w swoją filiżankę z kawą. Wreszcie się odezwał:
– A inne kobiety? Czy jakakolwiek inna kobieta podnieca cię seksualnie?
Peter nie odpowiadał, nie mógł. Zawsze lubił kobiety i zawsze kobiety go fascynowały. Kiedy był młodszy, kupował wesołe magazyny i się nad nimi masturbował. Robin dotarł jednak niebezpiecznie blisko do czegoś, o co Peter nigdy nie ośmielił się zapytać samego siebie.
– Eee… tak. Wiele kobiet. Szczególnie pewien ich typ. Nie wszystkie. Ale niektóre.
Robin wciąż nie podnosił wzroku znad filiżanki z kawą.
– Jak myślisz, czy to dobry pomysł, żebyśmy się spotkali jeszcze raz i o tym porozmawiali? Mógłbyś przyjść do mnie na kolację, jeśli chcesz.
– No nie wiem.
– Peter, obecnie jestem sam i mieszkam sam. Z San Francisco wróciłem dlatego, że… że właśnie zerwałem z kimś, kto był mi bardzo bliski. Towarzystwo naprawdę dobrze mi zrobi. Po prostu chciałbym z kimś pogadać.
Peter nie wiedział, co odpowiedzieć, ale Robin wyciągnął z portfela wizytówkę i powiedział:
– Zastanów się. Tutaj jest także mój domowy telefon. Na przykład w najbliższy czwartek… Bardzo by mi odpowiadało.
– Dziękuję – odparł Peter.
Gruby mężczyzna głęboko wciągnął powietrze nosem, po czym głośno, rozdzierająco beknął.
Postanowił wrócić do domu piechotą, mimo że miał do pokonania trzy mile, a deszcz padał znacznie intensywniej niż w poprzednie dni. Potrzebował czasu na przemyślenia, czuł też, że zasługuje na jakąś karę. Parasol trzymał złożony, dlatego zimne jak lód krople deszczu rozbryzgiwały się na jego twarzy, a on nie potrafił przestać myśleć o Robinie, jego oczach Atreidesa i jego wygiętych w łuk, lekko rozchylonych wargach.
Dotarł do skrzyżowania z Charleville Road. Na jego środku, na wysepce dla pieszych, znajdowała się publiczna toaleta, ogrodzona za pomocą czarnych żeliwnych barierek. Na ścianie toalety, w cegle, wyryte były te same nierówne litery, które Peter już widział wcześniej. KIM JESTEŚ, PETER?