– Weszłam do niewłaściwej galerii, to wszystko…
Młody mężczyzna nie dał jej dokończyć.
– Czy to ma znaczenie? – Ujął ją pod rękę i poprowadził w kierunku eksponatów.
– Szczerze mówiąc – zaprotestowała Jessica – weszłam tutaj tylko po to, żeby się schronić przed deszczem. Naprawdę nie chciałam…
W tym momencie zobaczyła pierwszą fotografię. Była czarno-biała, jak zresztą wszystkie, wykonana na filmie o dużej czułości, dzięki czemu bardzo wyraźnie widać było każdy włos, fragmenty gęsiej skórki i każdy pojedynczy pryszcz. Była to fotografia dwóch mężczyzn – czarnego i białego. Stali naprzeciwko siebie, luźno opierając nawzajem swe ramiona o barki. Obaj byli szczupli, muskularni i przystojni aż do granic groteski. Obaj mieli penisy w pełnym wzwodzie, a ich żołędzie dotykały się, jakby się całowały. Fotografia opatrzona była tytułem „Harmonia rasowa”.
Jessica stała i wpatrywała się w fotografię niemal przez dziesięć sekund. Wreszcie odwróciła się do młodego człowieka w okularach o kształcie rombów i popatrzyła mu prosto w twarz, oczekując wyjaśnień.
– Szuka pani w tym znaczenia – powiedział, jakby czytał w jej myślach.
Potrząsnęła głową, zakłopotana.
– Nigdy nie myślałam, że…
– Wiem. Ta wystawa poraża wszystkich w taki sam sposób, zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Przynoszą tutaj ze sobą wszelakie rodzaje uprzedzeń. „Nienawidzę pedałów” albo „Jestem normalny, ale ciekawy”. Wszyscy jednak wychodzą stąd oświeceni. Tak jak Paweł, wie pani, na drodze do Damaszku.
Jessica przeszła do następnej fotografii i młody mężczyzna podążył za nią, chociaż utrzymywał dystans. Fotografia przedstawiała nagiego Araba, klęczącego na pustyni, z policzkiem przyciśniętym do gorącego piasku, jakby wsłuchiwał się w dźwięk, który wydają kopyta biegnących w oddali wielbłądów. Na odległym horyzoncie widoczne były wydmy piaskowe, przenoszone przez wiatr, i kępa palm. Obok nich stał mężczyzna o białej brodzie, owinięty w czarne szaty beduina. W ręce trzymał uzdę obojętnego na wszystko wielbłąda.
Arab miał rozchylone pośladki i eksponował odbyt w pozycji całkowitego poddania. Jego penis sterczał, a żołądź upstrzona była drobinkami lśniącego piasku. Fotografia nosiła tytuł Abid.
– W języku arabskim abid znaczy „niewolnik” – powiedział młody mężczyzna. Wciąż nie podchodził zbyt blisko do Jessiki.
– Aha… Chyba powinnam już iść.
– Cóż, to zależy od pani. Ale nie zobaczy pani już czegoś takiego, nigdy. Jamie umiera na AIDS. W osiemdziesięciu procentach stracił już wzrok.
Jakby we śnie, Jessica przeszła do następnej fotografii. Przedstawiała bardzo chudego mężczyznę w średnim wieku, leżącego nago na szezlągu. Miał półprzymknięte oczy, jakby drzemał, oraz długie, jasne, falujące włosy. Na podłodze, wymyślnie wyłożonej kolorowymi płytkami, leżał pies rasy borzoi, z ponurą miną, jak to zwykle psy borzoi. Obok szezląga klęczał młody Marokańczyk w wielkim jedwabnym turbanie. Turban ozdobiony był sznurami pereł. Marokańczyk miał w uszach duże kolczyki. Jego usta obejmowały penis Anglika, a dłonią o długich palcach pieścił jego jądra. Marokańczyk ubrany był w wyszywaną kamizelkę, jednak był nagi od pasa w dół, a nasienie spływało po jego udach jak sznureczek pereł.
– Co to ma znaczyć? – zapytała Jessica. – Czy to jest jakaś perwersja, czy co?
Mężczyzna w okularach posłał jej dziwny poufały uśmiech.
– Być może znaczy to, że ludzie powinni wyrażać samych siebie w taki sposób, w jaki tylko chcą, nie zważając na to, jak bardzo jest to szokujące.
– Naprawdę? A może to nie jest nic innego, jak twarda pornografia pod płaszczykiem sztuki?
Mężczyzna zbliżył się do fotografii i powiedział:
– Zatem, widzi to pani, prawda? Każda fotografia jest tajemnicą, ale też każda jest zarazem odpowiedzią.
– Ale na co miałaby ta fotografia odpowiadać? Na modlitwę starego chudego pedała?
Mężczyzna roześmiał się.
– Lubię panią… Jest pani bardzo bezpośrednia. To niezwykłe.
– Chyba naprawdę już pójdę. Doceniam jakość tych fotografii i przypuszczam, że w jakimś sensie to sztuka. Ale prawdę powiedziawszy, wprawiają mnie one w zakłopotanie.
– Jasne. Przynajmniej jest pani szczera.
Jessica oddała mu katalog.
– Mimo wszystko, powodzenia.
Wychodząc, zerknęła na fotografię, której do tej pory nie zauważyła, ponieważ światło padało na chroniące ją szkło i zamazywało obraz. Zatrzymała się, mimo że tak naprawdę wcale tego nie chciała. Mężczyzna w okularach stał tak blisko za nią, że słyszała jego miarowy oddech. Założę się, że nawet włosy w nosie ma bardzo dokładnie przycięte, pomyślała Jessica.
Fotografię wykonano na półpiętrze wielkich marmurowych schodów, pod ogromnymi oknami z szybami w ołowianych ramkach. Szyby przepuszczały słabe, przytłumione światło. O marmurowy filar opierał się młodzieniec w wieku dziewiętnastu albo dwudziestu lat. Był nagi, jedynie na nogach miał sandały z rzemyków. Mógł pochodzić z Tajlandii albo z Kambodży, a jego włosy nawinięte były na pałeczki i ułożone w kok przypominający te, które nosiły gejsze.
Jego skóra lśniła jedwabistym, niemalże nieziemskim Waskiem. Brodawki piersi wyglądały jak dojrzałe rodzynki sułtanki. Jego penis był uniesiony w półwzwodzie; napletek wyglądał tak, jakby za chwilę miał się zsunąć do tyłu. Moszna młodzieńca miała strukturę pomarszczonego jedwabiu. Pojedyncza błyszcząca kropla płynu lśniła niczym diament na czubku jego penisa.
Dech zaparł jednak Jessice przede wszystkim wyraz jego twarzy. Młodzieniec miał wysokie kości policzkowe i duże, ciemne, nie skupione na niczym oczy, jakby chłopak znajdował się pod wpływem narkotyków albo hipnozy. Był jednak po prostu cudowny.
– Ach! – wykrzyknął mężczyzna w okularach. – Wszystkie nasze kobiety zakochują się w Lo Duc Tho.
– Tak się nazywa? Lo Duc Tho? Kto to jest?
– Był Wietnamczykiem. Jamie znalazł go w pewnym arystokratycznym domu w Paryżu, niedaleko apartamentowca, w którym mieszkała Marlena Dietrich.
Jessica podeszła do fotografii i jednym palcem dotknęła delikatnie szkła. Lo Duc Tho wpatrywał się w nią zagadkowo. Każda fotografia jest tajemnicą, ale też każda jest zarazem odpowiedzią.
– Co on robił w Paryżu? – zapytała.
– Był zabawką, to chyba najlepsze określenie. Właścicielką domu była bardzo bogata dama, której ojciec zbił fortunę w Wietnamie, gdy ten jeszcze należał do Francuzów. Po bitwie pod Dien Bien Phu w 1954 roku, gdy Francuzi zostali zmuszeni do opuszczenia wszystkich posiadłości w Indochinach, jej ojciec wrócił do Paryża. Zabrał ze sobą nie tylko córkę, ale także osieroconego syna jednego ze swoich służących, dziesięcioletnie dziecko. To był właśnie Lo Duc Tho. Dobrze go karmiono, uczyli go prywatni nauczyciele i w ogóle był rozpieszczany na wszelkie możliwe sposoby. W roku 1962, kiedy miał osiemnaście lat, ojciec niespodziewanie zmarł na zawał i na córkę spadł obowiązek wychowywania Lo Duc Tho.
– Nazwał go pan zabawką.
– Właśnie. Lo Duc Tho był zabawką mademoiselle. Po śmierci ojca życzyła sobie, żeby zabawiał ją całymi dniami, żeby grał dla niej na skrzypcach, śpiewał i tańczył. Chciała także, żeby przez cały czas był nagi, chyba że gdzieś razem wychodzili.
– Nagi? Przez cały dzień?
Mężczyzna oparł się o ścianę obok Jessiki i pokiwał głową.
– Zmuszała go do pozowania w różnych erotycznych pozycjach i kazała mu siadać zawsze blisko siebie. Mogła go więc głaskać i obmacywać, kiedy tylko chciała.