Выбрать главу

Słowo „Calais” miejscowi ludzie wymawiają jako „CAL-us” * i uwierzcie mi, słowo „bezduszna” idealnie pasuje do tej małej, nieprzyjaznej człowiekowi miejscowości, położonej dokładne tam, gdzie znajduje się prawy łokieć Ameryki. Szczególnie gdy utkwi się w niej z pozbawionym silnika, nieubezpieczonym samochodem, z kartą Visa, nie mającą już pokrycia, z 226 dolarami w gotówce w kieszeni, bez przyjaciół i rodziny w domu, ale takiej rodziny, która ewentualnie mogłaby tu przysłać coś więcej niż tylko serdeczne pozdrowienia.

Zostawiłem mojego ukochanego mercury’ego na pochyłym liściastym poboczu przy południowej drodze międzystanowej nr 1 i piechotą ruszyłem do miasta. Ostatnio nie przepadałem za pieszymi przechadzkami, głównie dlatego, że od kiedy opuściłem armię w 1986 roku, mocno przybrałem na wadze, przede wszystkim z powodu patologicznego braku umiaru w jedzeniu zupy z ketmii, kurczaków smażonych na ostro w chrupiącej panierce, żeberek z grilla obficie smarowanych musztardą czy wreszcie placków z limonką. Moja gospodyni, Rita Personage, twierdzi, że kiedy zobaczyła mnie po raz pierwszy, pomyślała, iż to Orson Welles powstał z martwych, i muszę przyznać, że posiadam całkiem sporą kolekcję dwurzędowych sportowych marynarek, że nie wspomnę o kilku kapeluszach z szerokim rondem. Nie są one jednak w najlepszym stanie od czasu, gdy straciłem pracę w Louisiana Restaurant Association, stanowiącej haniebną fikcję polityczną, grupującą najmroczniejsze elementy z grona restauratorów East Baton Rouge. Ich słaba kondycja jest też efektem tego, że swoje 289 funtów wagi osiągałem stopniowo, a nie w jednej chwili.

Był wprost oślepiająco jasny dzień. Niebo było niebieskie jak atrament, a wszystkie drzewa mieniły się różnorakimi barwami, od złotej po czerwoną i jasnobrązową. Calais jest jednym z tych schludnych miast w Nowej Anglii, w których stoją białe domy z drewnianych desek oraz kościoły z wysokimi iglicami i w których ludzie bezustannie do siebie machają, jeżdżąc samochodami w tę i z powrotem z prędkością nie przekraczającą dwu i pół mili na godzinę.

Kiedy wreszcie dotarłem na północne przedmieścia miasta, byłem spocony jak szczur i cholernie chciałem się napić piwa. Za sobą usłyszałem jednak wycie syreny i kiedy się obejrzałem, zobaczyłem rzecz jasna policyjny samochód patrolowy. Zatrzymałem się, a funkcjonariusz opuścił szybę w oknie. Miał lustrzane okulary przeciwsłoneczne i wąsy koloru piasku, sprawiające wrażenie, jakby do górnej wargi przylepił sobie szczoteczkę do paznokci. Zużytą szczoteczkę. Pewnie znacie takie typy.

– Chyba nie przekroczyłem dozwolonej prędkości, panie oficerze?

Ściągnął okulary. Nie uśmiechał się. Nawet nie mrugnął powieką. Powiedział natomiast:

– Wygląda pan na człowieka, który ma problemy.

– Wiem. Przez sześć miesięcy byłem na diecie Redu-Quick i nie straciłem ani funta.

Nawet to go nie poruszyło.

– Potrzebuje pan pomocy? – zapytał mnie.

– Samochód mi się zepsuł ładnych kilkaset jardów stąd i idę właśnie do miasta, żeby się zorientować, czy nie znajdę kogoś, kto pomoże mi go naprawić.

– Zatem to pański zdezelowany brązowy marquis stoi przy drodze międzystanowej numer 1?

– Tak, mój. Na szczęście nie stało mu się nic takiego, z czym w ciągu kilku minut nie poradziłaby sobie zgniatarka do złomu.

– Zechce mi pan pokazać jakiś dokument?

– Jasne.

Podałem mu prawo jazdy i legitymację stowarzyszenia restauratorów. Uważnie się im przyjrzał i z jakiegoś nie znanego mi powodu autentycznie je powąchał!

– John Henry Dauphin, Choctaw Drive, East Baton Rouge. Znajduje się pan bardzo daleko od domu, panie Dauphin.

– Pochowałem właśnie na wyspie Presque jednego z moich kumpli z wojska.

– I przejechał pan całą tę drogę samochodem?

– Jasne. To przecież tylko dwa tysiące trzysta siedem mil. To pasjonująca podróż, jeśli się nie ma nic lepszego do roboty.

– Louisiana Restaurant Association… To tam pan pracuje?

– Tak – skłamałem. W końcu nie musiał wiedzieć, że jestem bezrobotny. – Jestem konsultantem do spraw higieny. Pewnie nigdy by pan nie zgadł, że zawodowo zajmuję się jedzeniem.

– W porządku. Najlepsze, co może pan teraz zrobić, to zatelefonować do Lyle’s Autos. Warsztat znajduje się przy drugim końcu Main Street. Niech się pan postara, żeby jak najszybciej ściągnęli pański samochód z autostrady. Jeśli chce się pan gdzieś zatrzymać na noc, mogę polecić Calais Motor Inn.

– Dziękuję. Zapewne krótko tutaj zostanę. To chyba miłe miasto. Bardzo… bardzo ładnie posprzątane.

– Bez wątpienia – powiedział policjant, jakby chciał mnie ostrzec, żebym nie robił nic, co mogłoby ten stan zmienić.

Oddał mi dokumenty i odjechał, obowiązkowo w ślimaczym tempie.

* * *

Lyle’s Autos prowadził przysadzisty mężczyzna o nazwisku Nils Guttormsen. Miał siwe włosy ostrzyżone na jeża i bezustannie zdziwioną twarz, jak pręgowiec amerykański, cofający się przez barierę dźwięku. Wycenił mnie na marne 65 dolców za ściągnięcie samochodu do warsztatu, co stanowiło zaledwie jedną czwartą wszystkich moich pieniędzy, po czym uznał, że może z powrotem złożyć silnik mojego samochodu za nie mniej niż 785 dolców, co stanowiło kwotę o 784 dolce większą, niż ten silnik był wart.

– Ile czasu to zajmie, Nils?

– Hm, John, potrzebujesz go bardzo szybko?

– Właściwie to nie, Nils… Pomyślałem, że mógłbym się trochę pokręcić po mieście. Nie musisz się specjalnie śpieszyć.

– W porządku, John. Części do przekazu napędu muszę ściągnąć z Bangor. Byłby więc gotowy, powiedzmy, na wtorek.

– Doskonale, Nils. Jeśli chcesz, możesz się nim pobawić nawet dłużej. Możesz go zrobić na następny czwartek. Albo na jeszcze następny.

– Będziesz potrzebował auta zastępczego, kiedy będę się zajmował twoim, John?

– Czy ja wiem, Nils? Nie, chyba nie. Spacery dobrze mi zrobią, zrzucę wagę. Naprawdę, przyda mi się to.

– To zależy tylko od ciebie, John. Ale, gdybyś zmienił zdanie, mam parę szykownych toyot. Sprawiają wrażenie małych, ale w środku mają naprawdę mnóstwo miejsca. Są na tyle duże, że można by w nich przewozić kanapy.

– Dziękuję za komplement, Nils.

* * *

Zatargałem moją zniszczoną starą walizkę do Calais Motor Inn. By tam dotrzeć, musiałem przejść Main Street przez całe miasto, co chwilę przekładałem ją więc z ręki do ręki. Szczęśliwie w recepcji zaakceptowano moje wspomnienie po zasobnej karcie kredytowej bez cienia histerycznego śmiechu. Calais Motor Inn był zwyczajnym, wygodnym motelem, wyłożonym czystymi dywanami, z lśniącym barem, w którym cichutko grała muzyka. Tam właśnie natychmiast uraczyłem się trzema butelkami schłodzonego Molsona oraz potrójną kanapką ryżową z szynką i serem szwajcarskim. Do tego pochłonąłem jeszcze surówkę z białej kapusty i smażone ziemniaki, cienkie jak papierek, oraz dwie wielkie porcje lodów z chrupiącymi ciasteczkami, żeby dodać sobie energii.

Kelnerka okazała się ładną kobietą o zadartym nosku i jasnych włosach spiętych w kok. Wyglądała na Szwedkę.

– Dosyć już? – zapytała mnie.

– Dosyć czego? Lodów z chrupiącymi ciasteczkami czy Calais w ogóle?

– Mam na imię Velma.

– John – odparłem i uniosłem się z krzesła, obitego sztuczną skórą, żeby uścisnąć jej rękę.

вернуться

* „CAL-us”: tutaj wymawiane jak „callous”, w znaczeniu angielskim: bezwzględny, bezduszny, bezlitosny (przyp. tłum.).