– No, nie wstydź się, daj mi teraz mój deser.
W tym momencie zdała sobie sprawę, że Michael skończył rozmowę telefoniczną z Bertrandem i stoi, przypatrując się jej. Natychmiast, zmieszana, wyprostowała się i wtedy też dotarło do niej, że przecież nikogo z nią nie ma, nie ma Lo Duc Tho, a ona rozsmarowuje pomidory i czosnek jedynie po swojej brodzie i policzkach i dłonią złożoną w pięść porusza tylko w powietrzu.
Michael powoli odsunął krzesło i usiadł, wciąż się jej przypatrując.
– Do diabła, co ty robisz? – zapytał w końcu.
– Ja… Och, chyba narobiłam trochę bałaganu.
– Co to niby ma znaczyć? Jakieś wygłupy, żeby przyciągnąć moją uwagę? Posłuchaj, bardzo cię przepraszam, że musiałem dzwonić do Bertranda w środku kolacji, ale na miłość boską, przyjrzyj się sobie!
Jessica otarła usta serwetką i wstała.
– Właściwie sama nie wiem, co mi się stało. Chyba próbowałam jeść po włosku.
– Byłem we Włoszech sześć razy i nigdy nie widziałem, żeby ktoś jadał w ten sposób. Nigdy! Nawet dwuletnia córka mojej siostry nigdy tak nie jadła.
– Cóż, po prostu chciałam to zjeść z apetytem. Naprawdę z wielkim apetytem.
Wypowiedziawszy te słowa, rzuciła serwetkę na stół i sztywnym krokiem udała się do łazienki. Stanęła przed lustrem i zaczęła się sobie przyglądać. Wciąż miała na włosach sos czosnkowo – pomidorowy, poplamiony był nim też cały przód jej kremowej bawełnianej bluzki. Można było odnieść wrażenie, że ktoś ją uderzył pięścią w nos.
Jak mogłam to zrobić? – zastanawiała się. Byłam pewna, widzę Lo Duc Tho. Byłam pewna, że naprawdę go smaruje. Boże, chyba pracuję w zbyt wielkim napięciu. Chyba rozpadam. Popatrzyła na swoją rękę i powoli odtworzyła ruch, jakim stymulowała penis Lo Duc Tho. Znów czuła na dłoni jego twardość. Znów czuła jego napletek, łatwo poddający się jej ruchom. Wzięła głęboki oddech, po czym rozpięła bluzkę, napełniła zlew zimną wodą i włożyła do niej bluzkę, żeby się namoczyła.
Znalazłszy się w łóżku, oboje jeszcze przez pół godziny czytali. Wreszcie Michael gwałtownie zatrzasnął książkę, nałożył maseczkę do spania z American Airlines i odwrócił się na bok, tak że Jessica mogła zobaczyć jego opalone plecy.
– Dobranoc – powiedziała, ale Michael nie zareagował.
Nie lubił dziwactw ani niczego nieprzewidywalnego (na przykład partnerki smarującej się sosem czosnkowo-pomidorowym) i bez wątpienia zamierzał jej to jednoznacznie okazać. Jedną z pierwszych rzeczy, która jej się w nim spodobała, było jego zdecydowanie w każdej sprawie i poczucie bezpieczeństwa, które jej przez to dawał, ale w miarę upływu czasu zaczynała to odbierać jako wciąż rosnące represje i życie u boku ciągle niezadowolonego partnera.
Czytała Coleridge’a, stary egzemplarz z kartkami o oślich uszach, który znalazła w kartonowym pudle na strychu. Treść była niełatwa do zrozumienia. A jednak czuła, że jest w tej książce coś z fotografii Lo Duc Tho, jednocześnie tajemnica i odpowiedź.
„W samotności i niewzruszoności swoje tęsknoty kieruje ku wędrującemu księżycowi i gwiazdom, które niby są nieruchome, a jednak się poruszają; błękitne niebo należy do nich w każdym fragmencie, jest miejscem ich umówionego wypoczynku i ich krajem ojczystym, i ich naturalnym domem, do którego wkraczają, kiedy chcą, jak władcy, którzy są w nim spodziewani i którzy swym przybyciem zawsze wywołują cichą radość”.
Czuła się, jakby Lo Duc Tho czekał na skrzydłach jej życia od czasu, kiedy zaznała pierwszej podniety seksualnej. Wracając myślami do swojej reakcji tego popołudnia, po raz pierwszy zobaczyła jego fotografię, zdała sobie „teraz sprawę, że tym, co zatrzymało ją przy nim, było rozpoznanie. Oto pojawił się mężczyzna, który mógłby iść obok niej pod wędrującym księżycem i władczymi gwiazdami i zaoferować jej swoją nagość i uległe piękno, by mogła odkryć prawdziwe znaczenie rozkoszy.
Odłożyła książkę na nocny stolik i wyłączyła światło, ciemności słyszała zawodzące nawoływania z promu, płynącego ku brzegom Jersey. Michael zaczął regularnie głośno oddychać, co znaczyło, że już śpi.
Była bardzo zmęczona. Zanim złapał ją deszcz, przez ponad pięć godzin pracowała ze swoim zespołem kreatywnym nad przygotowaniem serii reklam do magazynów dla kobiet, promujących przeciwzmarszczkowy krem Nawilż Swoje Oczy. Następnie, po krótkim pobycie w domu, przeznaczonym na przebranie się, pojechała do studia Raya MacConnicka w Village, żeby nadzorować trzyipółgodzinną sesję zdjęciową.
Mimo wszystko nie potrafiła teraz zasnąć. Nie mogła przestać myśleć o Lo Duc Tho i o sposobie, w jaki zdawał się materializować obok niej. Nie mogła przestać myśleć o jego dziwnym, nieobecnym uśmiechu i o wrażeniu, które wywoływał dotyk jego skóry.
Odwróciła się i natychmiast poczuła palce, delikatnie przesuwające się po jej karku.
– Nie teraz, Michael – mruknęła.
Palce nadal przesuwały się jednak regularnymi, okrągłymi ruchami po jej łopatkach, w dół wzdłuż kręgosłupa i powracały ku szyi. Ich dotyk był tak lekki, że wywoływał u niej gęsią skórkę.
– Michael… – powiedziała.
Niespodziewanie usłyszała, jak odchrząknął, poruszył się i zaraz powrócił jego regularny oddech, bez wątpienia świadczący o tym, że śpi.
– Michael?
Uniosła się na łokciu i rozejrzała po sypialni. Michael zwrócony do niej plecami i spał głęboko.
Zmarszczyła czoło. Nawet poklepała dłonią po kołdrze, jakby się spodziewała, że ktoś się pod nią kryje. Nie było jednak nikogo. Musiała wymyślić sobie te palce, a może to po prostu wiał na nią strumień powietrza z klimatyzatora.
Lekko podenerwowana, znów się położyła. To prawda, że w ciągu ostatnich trzech miesięcy pracowała o wiele za ciężko, wiedziała jednak, że jeśli przeprowadzi skuteczną kampanię kremu Nawilż Swoje Oczy, czeka na nią stanowisko wiceprezesa i podwyżka rocznej pensji o dwadzieścia pięć tysięcy dolarów. Nie mogła się więc rozklejać, jeszcze nie teraz. Ponieważ wszystko, co było powodem jej poświęcenia i czemu oddała tak wiele czasu, znajdowało się w tej chwili już niemal w zasięgu jej ręki.
Próbowała oczyścić swój umysł, tak jak się nauczyła podczas zajęć z jogi. Wyobraź sobie własne myśli, wypływające z głowy przez uszy i wtapiające się w poduszkę. Wyobraź sobie ciemność, nieskończoną ciemność. Żadnych dźwięków, żadnych doznań, jedynie nieprzeniknioną ciemność i całkowitą pustkę. Ale po chwili znów poczuła te palce, delikatnie pieszczące jej ramiona i poruszające się wzdłuż krągłości jej ciała. Kiedy dotarły do bioder, Jessica zadrżała.
Położyła się na plecach. Natychmiast, beż żadnego dźwięku, w półmroku zmaterializował się Lo Duc Tho i delikatnie się na nią wspiął. Całkowicie zaskoczona, wydała z siebie mimowolne „ach”, jednak chłopak natychmiast położył czubki palców na jej wargach. Siedział na niej, wpatrując się w nią, a jego twarz była ledwie widoczna.
– Nie jesteś prawdziwy – powiedziała Jessica szeptem. – Przecież tutaj jestem tylko ja i Michael.
Lo Duc Tho pochylił się i pocałował ją w usta. Była pewna, że w jego oddechu wyczuła zapach palczatki cytrynowej. Całując ją, jednocześnie wziął jej prawą dłoń i poprowadził ku swojemu penisowi. Pomiędzy palcami poczuła jego wzrastającą twardość. Pokazał jej, w jaki sposób powinna pocierać członkiem swoje piersi, powolnymi, okrągłymi ruchami. Wkrótce stał się taki twardy, jakby został wyrzeźbiony z wypolerowanej kości słoniowej. W reakcji zesztywniały sutki Jessiki.
Jej oddech stał się płytszy. Sięgnęła lewą ręką między uda Lo Duc Tho i zaczęła bawić się jego jądrami, drapiąc u paznokciami skórę na jego mosznie. Czyniła to coraz gwałtowniej, ale Lo Duc Tho nie wydawał żadnego dźwięku. Główka jego penisa, podobnie jak jej sutki, były bardzo śliskie.