David chodził od ulicy do ulicy, przyczepiając plakaty do drzew i parkanów. Ulice były niemal opustoszałe. Przez śnieg przebijały się jedynie, jak tajemnicze karawany, samochody z napędem na cztery koła.
Wrócił do mieszkania przed dwunastą.
– Telefonował twój trener – powiedziała Melanie. – Chce, żebyś do niego oddzwonił. Nie sprawiał wrażenia najbardziej zadowolonego człowieka.
David przyciągnął ją do siebie i pocałował w czoło. Jego usta były zimne, a jej czoło ciepłe.
– To już nie jest ważne, prawda? To znaczy, świat na zewnątrz.
– Zadzwonisz do niego?
– Niby po co? Co za różnica, czy on jest zadowolony czy nie? Przede wszystkim my musimy być zadowoleni. Teraz najważniejsze jest, żebyśmy znaleźli Echo.
Minęło kilka dni. Telefon w mieszkaniu dzwonił niemal bez przerwy, jednak jeśli rozmowa nie miała dotyczyć Echo, po prostu odkładali bez słowa słuchawkę. Codziennie przychodził listonosz, ale oni nie wychodzili do skrzynki, żeby wybierać swoje listy.
Jedna z redaktorek z magazynu, w którym pracowała Melanie, pojawiła się kiedyś w czarnym berecie i w długim czarnym futrze. Dzwoniła do drzwi niemal przez kwadrans, w końcu jednak zrezygnowała. David i Melanie leżeli w uścisku, czasami nadzy, czasami częściowo ubrani, a tymczasem śnieg za oknem padał, jakby już nigdy nie miał zamiaru przestać. Oboje nie żałowali sobie ani jedzenia, ani picia, jednak wraz z upływem czasu ich twarze stawały się niezdrowo przejrzyste, tak jakby strata Echo osłabiła ich emocjonalne systemy odpornościowe i zainfekowała nawet ich dusze.
Pewnego wczesnego czwartkowego poranka, jeszcze zanim na niebie pojawiło się światło, Davida obudziło intensywne potrząsanie.
– David! David! Mamy tu mróz! – wołała Melanie. Usiadł. Miała rację. W sypialni było tak zimno, że na wewnętrznych stronach szyb pojawiły się skrzące kryształki lodu. To w nocy zamarzły ich oddechy.
– Jezu! Chyba zepsuł się kocioł.
Wyskoczył z łóżka, a tymczasem Melanie jeszcze głębiej zakopała się w pościeli. Zdjął z oparcia krzesła niebieski szlafrok, wsunął nogi w klapki i drżąc z zimna, ruszył korytarzem w kierunku drzwi do piwnicy, Ich gospodyni, pani Gustaffson, obiecała im, że każe sprawdzić kocioł przed nastaniem zimy, jednak pani Gustaffson miała tendencję do zapominania o wszystkim, co wiązało się z wydawaniem pieniędzy.
David zapalił światło i zaczął schodzić po schodach do piwnicy. Zapełniały ją głównie graty pani Gustaffson. Znajdowała się tam zniszczona kanapa, maszyna do szycia z napędem nożnym, mnóstwo drewna, narzędzia, ramy do obrazów, węże ogrodowe i fragmenty roweru. Na belkach stropowych wisiały wysuszone gręplarki, a także lampy naftowe i haki rzeźnicze.
Stojący pod ścianą wielki, stary kocioł na olej opałowy był cichy i zimny jak kamień. Wyglądał jak szafa grająca Wurlitzera, wykonana z zardzewiałego żeliwa. Nie mogło zabraknąć oleju, ponieważ ludzie z Green Bay Heating uzupełnili bak do pełna zaledwie przed trzema tygodniami. To raczej zapchały się palniki albo – co bardziej prawdopodobne – temperatura na dworze była tak niska, że zamarzł olej w zewnętrznych rurach. Oznaczałoby to, że David będzie musiał wyjść na podwórze z płonącą pochodnią, żeby je rozgrzać.
Sprawdził zasuwy, zawory odcinające i kiedy pochylił się nad kotłem, zdał sobie sprawę, że wydobywa się zza niego dziwny słodkawy zapach. Kilkakrotnie wciągnął nosem powietrze, a potem spróbował zajrzeć za urządzenie. Było jednak zbyt ciemno, by coś mógł zobaczyć, dlatego pobiegł po schodach do kuchni i po chwili wrócił z latarką.
Włączył ją, kierując strumień światła pionowo w dół pomiędzy rury, i zobaczył kilka czarno – szarych strzępów futra.
– O, cholera – wyszeptał i uklęknął na podłodze możliwie najbliżej kotła. Zdołał wsunąć prawe ramię między obudowę kotła i ceglaną ścianę, jednak jego przedramię było zbyt grube i zbyt umięśnione, nie dał więc rady sięgnąć wystarczająco daleko.
W sypialni Melanie wciąż była prawie niewidoczna w pościeli. Chorobliwie żółte promienie słoneczne zaczęły się skrzyć na kryształkach lodu, pokrywających okna.
– Naprawiłeś? – zapytała go. – Bo tutaj jest jak w igloo.
– Posłuchaj… Znalazłem coś.
Gdy zamilkł na dłużej, Melanie zrzuciła w końcu kołdrę z twarzy i popatrzyła na niego. W oczach Davida lśniły łzy. Mimowolnie zaciskał dłonie w pięści i rozwierał je.
– Znalazłeś coś? Co?
– Echo.
– Znalazłeś Echo! Wspaniale! Gdzie ona jest?
– Ona nie żyje, Mel. Prawdopodobnie weszła za kocioł, żeby się ogrzać, i potem nie potrafiła już wyjść.
– Och, nie, powiedź, że to nieprawda. Proszę, David, powiedz, że to nieprawda.
– Przykro mi, Mel. – David usiadł na skraju łóżka i wziął ją za rękę.
– To przez tę kobietę! To ona rzuciła na nas klątwę! Powiedziała, że nas spotka nieszczęście, prawda? I teraz Echo nie żyje, a Echo to twoja miłość, Davidzie. Cała w jednym małym opakowaniu.
– Wciąż cię kocham, Mel, przecież wiesz.
– Ale ja obiecałam ci, że będą ją kochać tak samo, jak kocham ciebie. Obiecałam! Przysięgłam ci.
– Nic już jednak nie możemy zrobić. Melanie usiadła.
– Gdzie ona jest? Przyniosłeś ją na górę?
– Nie mogę jej wydostać. Próbowałem, ale szczelina za kotłem jest zbyt wąska.
– Zatem ja będę musiała to zrobić.
– Mel, nie musisz. Mogę o to poprosić pana Kasabiana. Kiedyś był weterynarzem, o ile pamiętam.
– Pana Kasabiana nie ma. Wczoraj pojechał odwiedzić swoją córkę w Sheboygan. Nie, David. Echo jest moja i ja to zrobię.
Stał bezradny obok niej, gdy tymczasem Melanie klęczała przy kotle i wkładała rękę w wąską szparkę. Wreszcie, z policzkiem przyciśniętym do zimnej żelaznej obudowy, powiedziała:
– Mam ją, czuję ją.
Szarpnęła raz, potem drugi, aż wreszcie wyciągnęła rękę, w której trzymała jedynie drobną, porośniętą futrem łapkę.
– O, mój Boże, ona jest rozerwana.
Melanie rzuciła łapkę i szybko wstała. Przyłożyła dłoń do ust, z trudem powstrzymując się od wymiotów. David otoczył ją ramieniem i powiedział:
– Zostaw to, zostaw. Ściągnę jakiegoś mechanika i się tym zajmie.
Melanie trzy razy głęboko odetchnęła i wreszcie się odezwała:
– Nie. To ja muszę ją wydostać. Ona jest moja, jest miłością, którą mi ofiarowałeś. To muszę być ja, to ja ją wyciągnę.
Uklękła i znów wsunęła rękę za kocioł. Gdy zaczęła się zmagać z wąską szczeliną, chcąc wyciągnąć Echo, David spojrzał jej w oczy. Głośno przełykała ślinę, walcząc z nudnościami, ale się nie poddawała. W końcu, bardzo powoli, zdołała unieść martwą kotkę z podłogi, drugą ręką przenieść ją ponad rury i wreszcie chwycić za futerko na karku.
Trzęsąc się z wysiłku i obrzydzenia, wstała, tuląc kocie ciałko w dłoniach. Mdły odór rozkładających się kocich zwłok był niemal nie do zniesienia. Trudno było stwierdzić, jak długo Echo tkwiła w pułapce, musiało to jednak trwać dłużej niż dwa tygodnie, a w tym czasie kotka gotowała się w cieple kotła w ciągu dnia, a potem chłodziła w nocy i następnego dnia znów się gotowała, dopóki jej futro nie stało się jednocześnie przypieczone i mokre, a jej ciałko nie stało się jedynie poczerniałym śluzem.
Główka Echo leżała na prawej dłoni Melanie, a w Davida wpatrywały się oczy tak białe i ślepe jak oczy ugotowanego dorsza. Jej pyszczek był do połowy otwarty i ukazywał zielony, lśniący język.