– Do końca? Babcia jest człowiekiem, a nie jakąś pieprzoną książką!
Do kamienicy na South Side pojechałem taksówką. Stała przy jednej z niewielu ulic, przy których, w cieniu Dan Ryan Expressway, przetrwały jeszcze wąskie czteropiętrowe wiktoriańskie domy.
Otworzyłem brudne drzwi i wszedłem do środka z brązową tekturową torbą, w której miałem sześć puszek Heinekena i kanapkę z indykiem. W holu było ciemno, podłogę pokrywało brązowe linoleum, a w kącie stał staromodny stojak na parasole. W powietrzu unosił się silny zapach jakiegoś lawendowego środka do czyszczenia podłogi oraz smażonego czosnku. Trudno mi było uwierzyć, że kiedyś uważałem ten budynek za swój dom.
Otworzyły się boczne drzwi i wyszedł z nich pan Szponder. Miał okrągłą twarz, a ubrany był w zniszczony, szary rozpinany sweter. Siwe włosy miał zaczesane do tyłu i z tego powodu wyglądał jak jeżozwierz.
– Jimmy… Cóż mam powiedzieć? – Objął mnie ramionami i poklepał po plecach tak mocno, jakby chciał wydusić powietrze z moich płuc. – Wiesz, zawsze starałem się trochę opiekować twoją babcią… Ale rozumiesz, jaka to dumna dama.
– Dziękuję panu, panie Szponder.
– Mów mi po imieniu, jestem Wladislaw. Czym cię poczęstować? Herbatą? Wódką?
– Dziękuję, nic nie chcę. Mam tylko wielką ochotę się przespać, to wszystko.
– Jasne. Ale gdybyś czegoś potrzebował, wiesz, gdzie mnie szukać.
Ostatni raz uścisnął mnie tak mocno, że prawie popękały mi żebra, i chuchnął mi w twarz cebulą.
Mieszkanie babci na czwartym piętrze było ciche, ponure i wilgotne. Wydawało się znacznie ciaśniejsze niż wtedy, kiedy mieszkałem w nim jako młody chłopak, jednak tak naprawdę zmieniło się w nim bardzo niewiele. Zapadła kanapa, obita brązowym jedwabiem, wciąż zajmowała zbyt wiele miejsca przed kominkiem, a wypchana sowa nadal wpatrywała się we mnie z gzymsu nad nim w taki sposób, jakby chciała wydłubać mi oczy. Obok sowy stała oprawiona w ramki fotografia siedmioletniego chłopca, smutnym wzrokiem wpatrującego się w obiektyw aparatu. To byłem ja.
Wszedłem do wąskiej kuchenki i otworzyłem małą lodówkę. Łzy niemal napłynęły mi do oczu, kiedy zobaczyłem żałosne resztki z posiłków babci. Wszystkie znajdowały się na talerzach, obłożonych folią samoprzylegającą.
Otworzyłem puszkę piwa i wszedłem do salonu. Jak wiele wspomnień się z nim wiązało… Jak wiele głosów z przeszłości docierało tu do mnie… Dziadek, śpiewający kolędy na Boże Narodzenie. Babcia, opowiadająca mi historie o dzieciach, które błądziły w głębokich, ciemnych lasach i które mogły znaleźć wyjście z nich, jedynie pozostawiając za sobą okruszki chleba. Oboje opiekowali się mną, jakbym był małym księciem, a kiedy dziadek zmarł w 1989 roku, zostawił mi list, w którym napisał: „Nie ma żadnych duchów, Jimmy. Pamiętaj, że przeszłość nie może cię skrzywdzić”. Uczciwie mówiąc, nie miałem pojęcia, co, do diabła, chciał mi przez to przekazać.
Zabrałem się do jedzenia kanapki z indykiem, ale smakowała jak brązowa aksamitna kanapa i lawendowy płyn do podłóg, dlatego po trzech kęsach zapakowałem ją z powrotem w papier i wyrzuciłem do kosza na śmieci. Włączyłem wielki telewizor marki Zenith i oglądałem film o kobiecie, której się zdaje, że jej dzieci są nawiedzone. W okno zaczęły uderzać krople deszczu, a strumień samochodów na Dan Ryan Expressway sunął z nie kończącym się szumem. Na jeziorze jakiś parowiec wydał sygnał dźwiękowy, niczym najsmutniejsze stworzenie, jakie można by kiedykolwiek usłyszeć.
Obudziłem się gwałtownie. Za oknami było ciemno, a mieszkanie oświetlały jedynie błyski z ekranu telewizora, w którym szło właśnie „Koło Fortuny”. Publiczność krzyczała i skręcała się ze śmiechu, ale ja byłem pewny, że usłyszałem jeszcze jakiś inny krzyk. Jest różnica między wesołym wrzaskiem ludzi, zjeżdżających na roller coasterze, a krzykiem kogoś skrajnie przerażonego.
Ściszyłem telewizor i zacząłem nasłuchiwać. Początkowo docierały do mnie tylko odgłosy ruchu ulicznego i przytłumione dźwięki telewizora z mieszkania na niższym piętrze. Ale po chwili znów usłyszałem ten wrzask. To wrzeszczało dziecko, mały chłopak, i skoro użyłem słowa „wrzask”, muszę dodać, że chodzi mi o przejmujący wrzask kogoś, kto znajduje się w obliczu śmierci. Poczułem się, jakbym po samą szyję wpadł do zimnej wody.
Wstałem, starając się wyczuć, skąd dociera wrzask. Na pewno nie z niższych pięter. Także nie z mieszkania naprzeciwko. A ponieważ znajdowałem się na najwyższym piętrze, nikt przecież nie mieszkał nade mną.
Niespodziewanie znów usłyszałem ten wrzask i tym razem udało mi się odróżnić część słów dziecka.
– Mamo! Mamo! Nie, mamo, nie możesz! Mamo, nie możesz, nie możesz! NIE, MAMO, NIE MOŻESZ!
Szybko przeszedłem do sypialni babci. Jej łóżko wciąż było starannie zaścielone, a jej koszula nocna leżała na narzucie, czekając na właścicielkę. Wrzask trwał i wreszcie zrozumiałem, że dochodzi on z najwyższego piętra sąsiedniego budynku. Zadudniłem pięściami w sąsiadującą z nim ścianę i krzyknąłem:
– Co się dzieje? Do diabła, co tam robicie?
Wrzask urwał się na sekundę, ale niemal natychmiast dziecko wydało z siebie wysoki, przenikliwy pisk, niemal nieludzki, bardziej przypominający odgłos wydawany przez ptaka niż przez człowieka. Wybiegłem z mieszkania i ruszyłem w dół, przeskakując po trzy, cztery stopnie naraz. Kiedy znalazłem się w holu, zacząłem walić pięściami w drzwi do mieszkania pana Szpondera.
– Panie Szponder! Panie Szponder!
Otworzył, w podkoszulku i szelkach, z nie dojedzoną kanapką w ręce.
– Jimmy? O co chodzi?
– Niech pan dzwoni po policję! W mieszkaniu w sąsiednim budynku jakaś matka bije swoje dziecko! Niech im pan powie, żeby się pośpieszyli, bo to brzmi tak, jakby je zabijała! Na najwyższym piętrze!
– Coo? – zapytał pan Szponder. – Co masz na myśli, mówiąc: „zabijała”?
– Niech pan zaraz dzwoni na policję i tyle! A ja tam pobiegnę.
– Dobrze, już dobrze.
Pan Szponder przez chwilę wahał się, nie wiedząc też, co zrobić z kanapką. W końcu położył ją na krześle i wszedł do mieszkania, żeby zatelefonować.
Wybiegłem z kamienicy na deszcz. Sąsiedni dom znacznie się różnił od tego, w którym mieszkała moja babcia. Był węższy i miał dach nad przedsionkiem. Stanąwszy przed drzwiami wejściowymi, nacisnąłem dzwonek do mieszkania na najwyższym piętrze. Następnie kilkakrotnie zastukałem kołatką, krzycząc:
– Otwierać! Otwierać! Zadzwoniłem po policję! Otwierajcie te pieprzone drzwi!
Nikt nie odpowiadał, nacisnąłem więc na każdy dzwonek, a było ich przynajmniej dziesięć. Po długiej chwili usłyszałem w domofonie męski głos:
– Kto tam?
– Jestem sąsiadem z budynku obok. Musi mnie pan wpuścić. Jakieś dziecko krzyczy w mieszkaniu w tym domu. Czy pan to słyszy?
– Dziecko? Jakie dziecko?
– Dziecko rozpaczliwie woła o pomoc. Wygląda na to, że matka robi mu wielką krzywdę. Na miłość boską, niech pan otworzy te drzwi, dobrze?
– Ja nie słyszę żadnego krzyku.
– Więc może to dziecko już przestało krzyczeć, ale jeszcze niedawno krzyczało. Może być ranne.
– Ale co to ma wspólnego ze mną?
– To nie musi mieć nic wspólnego z panem. Niech pan jedynie otworzy te przeklęte drzwi, jasne? Tylko o to pana proszę.
– Przecież ja nawet nie wiem, kim pan jest. Zachowuje się pan jak wariat.
– Niech pan posłucha, jeśli mnie pan nie wpuści i to dziecko umrze, to będzie pana wina, jasne?