Dotarłem do drugiego piętra i popatrzyłem w górę, ku trzeciemu. Niespodziewanie zgasły lampy na klatce schodowej i znalazłem się w ciemności. Przez kilka chwil potykałem się po omacku, zanim znalazłem włącznik czasowy. Kiedy światło znów się zapaliło, ujrzałem stojącego na półpiętrze mężczyznę. Nie sposób było ujrzeć jego twarz, ponieważ tuż za jego głową świeciła się naga żarówka. Dostrzegłem jednak, że jest otyły, łysy i ubrany w gruby sweter.
– Kim pan jest? – zapytał.
– Funkcjonariuszem Stowarzyszenia Zapobiegania Okrucieństwu Wobec Dzieci.
– To z panem rozmawiałem przed chwilą?
– Zgadza się.
– Czy panu padło na słuch? Tutaj nie mieszka żadne dziecko. A teraz wynoś się pan stąd, zanim pana wyrzucę.
– Nie słyszał pan żadnego krzyku? Krzyku małego chłopca?
Nie odpowiedział mi.
– Niech pan posłucha – nalegałem. – Jeśli zadzwonię na policję, a oni przekonają się, że pan maltretuje dziecko…
– Idź pan stąd – przerwał mi. – Niech się pan po prostu odwróci i stąd idzie.
– Przysięgam na Boga, że słyszałem krzyczącego chłopca.
– Niech pan stąd idzie. Są w życiu takie rzeczy, których lepiej nie szukać.
– Jeśli pan myśli, że…
– Idź sobie, Jimmy. Niech tak zostanie.
Osłoniłem otwartą dłonią oczy, próbując lepiej dojrzeć twarz mężczyzny, ale nie mogłem. Skąd, do diabła, znał moje imię? Niech tak zostanie? Co ma tak zostać? Mężczyzna tkwił w miejscu, strzegąc schodów, prowadzących na trzecie piętro. Wiedziałem, że nie będę w stanie go ominąć, i teraz już nawet nie byłem pewien, czy tego chcę.
Opuściłem rękę i powiedziałem:
– Już dobrze, dobrze.
Zacząłem schodzić. Kiedy znalazłem się na ulicy, przystanąłem, smagany wiatrem, zastanawiając się, co robić. Powoli minął mnie policyjny samochód, jednak nie próbowałem go zatrzymać. Zdałem sobie sprawę, że mój problem nie mógł mieć żadnego związku z policją. Był kwestią szaleństwa albo metafizyki, albo licho wie czego.
– Co wiesz o swoich sąsiadach z budynku obok? – zapytałem kuzynkę Frances przy śniadaniu.
– Nic. A dlaczego pytasz?
– Czy kiedykolwiek sprawiali ci kłopoty? No wiesz, późne przyjęcia, hałasy, tego typu sprawy.
Nadgryzając croissanta, zmarszczyła czoło.
– Nigdy. To znaczy, właściwie nie mam sąsiadów. Obok jacyś państwo sprzedają ramy do obrazów. Zdaje się, że piętro wykorzystują jedynie na warsztat.
– Chodzi mi o sąsiadów z budynku obok.
– Właśnie.
Bez słowa odstawiłem filiżankę z espresso, wyszedłem z mieszkania i nacisnąłem przycisk, wzywający windę. Kuzynka Frances zawołała za mną:
– Co się stało? Co ja takiego powiedziałam?
Nie odpowiedziałem jej, nie mogłem tego zrobić przed obejrzeniem sąsiedniego budynku. Kiedy wyszedłem na ulicę, zobaczyłem, że kuzynka miała rację. Sąsiedni budynek mieścił galerię o nazwie „A Sense of Gilt”. Nie było wąskiego domu z zadaszoną werandą. Nie było łuszczących się, czarnych drzwi, nie było żadnych dzwonków.
Wróciłem i napiłem się kawy.
– Przepraszam. Chyba muszę już wracać na Florydę.
Wzdłuż całego wybrzeża Atlantyku od Norfolk do Savannah szalały burze z piorunami i mój lot był opóźniony o sześć godzin. Próbowałem przespać się na ławce obok dobrodusznie spoglądającego ze swojego popiersia Fiorello La Guardii, jednak nie mogłem usunąć z pamięci ani krzyku chłopca, ani wizji wąskiego domu z zadaszonym wejściem.
Właściwie, co mogłem o tym wszystkim sądzić? W sumie tylko tyle, że jestem przewrażliwiony po stracie babci. Przecież domy nie mogą przenosić się z jednego miasta do drugiego. Śmierć babci musiała zwolnić we mnie jakieś hamulce, spowodować załamanie, które wywołało halucynacje i hiperrealistyczne sny. Dlaczego jednak w moich halucynacjach pojawiało się krzyczące dziecko i jakie znaczenie miał ten dom? Było w nim coś znajomego, ale nic takiego, co potrafiłbym gdziekolwiek umiejscowić.
Mieliśmy polecieć prosto do Fort Lauderdale, ale burze były tak potężne, że samolot został skierowany do Charleston. Dolecieliśmy tam dopiero o pierwszej trzydzieści pięć po północy, pogoda wciąż się pogarszała, United Airlines postanowiły więc wsadzić nas do autobusów i zawieźć do hotelu w mieście. Kobieta siedząca obok mnie pociągała nosem i przecierała oczy.
– Miałam dziś zobaczyć mojego syna. Nie widziałam go od piętnastu lat.
Deszcz uderzał o szyby autobusu i zamieniał światła uliczne w skrzące gwiazdy.
Kiedy dotarliśmy do hotelu Radisson na Lockwood Drive, zobaczyłem ponad setkę zmęczonych pasażerów, tłoczących się już przed recepcją. Wolnym krokiem doszedłem do końca kolejki, nogą popychając moją starą, zniszczoną torbę. Jezu. Było już prawie wpół do trzeciej, a przede mną czekało jeszcze około siedemdziesięciu osób.
W tym momencie zobaczyłem kobietę w czarnej sukni, przemierzającą hotelowy hol. Nie wiem, dlaczego zwróciłem na nią uwagę. Miała może 32, a może 33 lata, fryzurę a la Jackie Kennedy, a jej sukienka sięgała niewiele za kolana. Na dłoniach nosiła rękawiczki, czarne rękawiczki. Niespodziewanie podeszła prosto do mnie i powiedziała:
– Przecież nie chcesz tutaj czekać. Pokażę ci, gdzie przenocować.
– Słucham?
– No, chodź – ponagliła mnie. – Jesteś zmęczony, prawda?
Pomyślałem: aha, dziwka. Lecz w gruncie rzeczy nie wyglądała na dziwkę. Była ubrana zbyt prosto i zbyt tanio, poza tym, która dziwka nosi małe perłowe klipsy i małą perłową broszkę na sukience? Bardziej niż dziwkę, kobieta przypominała czyjąś matkę.
Podniosłem torbę i wyszedłem z nią z Radissona na chodnik Lockwood Drive. Choć wciąż panowała burzowa atmosfera, noc była ciepła. Wyczuwałem unoszący się w powietrzu zapach oceanu i ten wyraźny, niemal tropikalny aromat mchu i pleśni. W oddali pioruny przecinały niebo jak naelektryzowane włosy.
Kobieta poprowadziła mnie ulicą, przez cały czas idąc dwa, trzy kroki przede mną.
– Nie wiem, czemu zawdzięczam ten honor – odezwałem się.
Od niechcenia odwróciła głowę.
– Łatwo jest się zagubić. I trudno jest znaleźć drogę, w którą powinno się skręcić. Czasami potrzebny jest ktoś do pomocy.
– Jasne – odparłem.
Byłem całkiem ogłupiały, jednak tak cholernie zmęczony, że nie miałem najmniejszej ochoty się z nią kłócić.
Mniej więcej po pięciu minutach marszu dotarliśmy do rogu Broad Street w historycznej dzielnicy miasta. Wskazała przez ulicę na rząd starych szeregowych domów. Okrywająca je sztukateria pomalowana była na kolor bladoróżowy, ciemnożółty i jasnoniebieski. Rosnące przed nimi juki rzucały na nie cień.
– To ten dom – pokazała mi. – Dom pani Woodward. Przyjmuje gości na noc.
– To było bardzo miłe z pani strony. Dziękuję.
Zawahała się, patrząc na mnie zwężonymi oczami, jakby chciała zapamiętać mnie na zawsze. Wreszcie odwróciła się i zaczęła się oddalać.
– Halo! – zawołałem. – Jak mogę pani podziękować? Nie zareagowała. Weszła w cień rzucany przez kolejne budynki i wkrótce zniknęła mi z oczu.
Pani Woodward otworzyła drzwi ze szpilkami we włosach, bez makijażu i w kwiecistym szlafroku. Natychmiast zorientowałem się, że absolutnie nie jest zaskoczona tym, że obudził ją o trzeciej nad ranem zmęczony i spocony facet, marzący jedynie o prysznicu i wygodnym łóżku.
– Ma pani znakomite rekomendacje – powiedziałem, chcąc, żeby poczuła się trochę lepiej.
– Naprawdę? Cóż, niech pan wejdzie lepiej do środka. Został mi jednak już tylko jeden pokój na strychu.