Jerry był tak spokojny, jak pies wygrzewający się przy kominku, i zdawał się zupełnie nie przejmować perspektywą spędzenia reszty życia w Borth Star Bar, mnie jednak zaczęło nosić zaledwie po dwóch dniach. Po prostu chciałem jak najszybciej skończyć robotę i wrócić do rodziny w St Paul. Dwa razy dziennie telefonowałem do Jenny i rozmawiałem również z Tracey i Mikeyem, moimi dziećmi. Ich głosy docierały jednak do mnie tak osłabione i tak odległe, że rozmowy te tylko umacniały we mnie poczucie izolacji.
Przez większość czasu rozmawialiśmy z barmanką Almą Lindenmuth. Miała gęste farbowane blond włosy z widocznymi odrostami i gruby głos, którego barwa ukształtowała się po wielu latach wdychania przez Almę dymu tytoniowego. Ubrana była w nabijaną ćwiekami dżinsową koszulę, odsłaniającą znaczną część klatki piersiowej, a pachniała perfumami Tommy Girl i czymś jeszcze, seksem, jak sądzę. Zapach był taki, jaki poczułbyś, zanurzając następnego ranka twarz w pościeli.
– Wiecie co? Nie powinniście byli przyjeżdżać tutaj jesienią. Powinniście zjawić się w sierpniu, kiedy jest naprawdę ciepło, pięknie, można łowić ryby i w ogóle.
– Nie przyjechaliśmy tu dla zabawy. Prowadzimy badania dla Wydziału Leśnictwa w urzędzie gubernatora stanu Minnesota.
– A nie możecie mimo wszystko się zabawić?
– Och, ja mógłbym – wtrącił się Jerry. Jedno oko miał zamknięte, gdyż szczypał je dym z papierosa, zwisającego z jego ust. – Ale Jack jest żonaty i ma dwoje dzieci. W jego przypadku wszelka zabawa jest verboten.
Alma pochyliła się nad kontuarem, prowokacyjnie ściskając ramionami piersi, upstrzone ciemnymi pieprzykami.
– A znasz merengue? * – zapytała Jerry’ego.
– Jasne, potrafię ugotować wszystko.
Rozmawialiśmy także z pewnym starszym facetem, który niezmiennie siadał w barze przy samym końcu kontuaru i wychylał jedną szklaneczkę Jacka Danielsa po drugiej. Kolejne szklanki zamawiał mniej więcej co dziesięć minut. Nosił dziwaczny tupecik, zaczesany do tyłu, co sprawiało, że wyglądał na starszego, niż był w rzeczywistości. Miał chudą, zniszczoną twarz z siwymi włoskami, sterczącymi z miejsc, w których nie mógł się golić z powodu pryszczy. Ubrany był zawsze całkowicie na czarno i miał czarne oczy, niczym szyby prowadzące do wnętrza ziemi.
– Po co więc tu przyjechaliście? – zapytał, nawet na nas nie patrząc.
– Na rekonesans. Wydział Leśnictwa zamierza zlikwidować kilka tysięcy akrów sosen samosiejek i zastąpić je białymi sosnami i sosnami austriackimi.
– W jakim celu?
– Ponieważ sosna biała i sosna austriacka są z rynkowego punktu widzenia o wiele bardziej opłacalne.
– Aha, chodzi o forsę. Sam mogłem się domyślić. I gdzie dokładnie chcecie robić ten swój rekonesans?
– Głównie w Lesie Zagubionej Rzeki, rozciągającym się stąd do granicy.
– Przy Świętym Mikołaju?
– Właśnie. Przy Świętym Mikołaju i wzdłuż Drogi Sosnowej.
Stary człowiek westchnął i przesunął szklankę po kontuarze, żeby Alma ją uzupełniła.
– Wiesz, dlaczego nazywają to miejsce Świętym Mikołajem?
– Nie mam pojęcia.
– Nazywają je Świętym Mikołajem, ponieważ prawdziwy Święty Mikołaj pochodzi właśnie stamtąd.
– Naprawdę? Myślałem, że Święty Mikołaj mieszka w Laponii czy w innym takim miejscu.
– Masz na myśli biegun północny? – wtrącił Jerry i znacząco zakaszlał.
Stary człowiek odwrócił się do mnie. Z jego twarzy wyczytałem coś, co wprawiło mnie w głębokie zaniepokojenie. Podobny grymas widziałem dotąd tylko raz w życiu. Było to wtedy, gdy prowadziłem badania w Lac Qui Parle i pewien farmer podjechał do mnie jeepem, i wymierzył do mnie ze strzelby, gotowej do strzału.
Stary człowiek powiedział ochrypłym głosem:
– Istnieją opowieści o Świętym Mikołaju i istnieje prawdziwy Święty Mikołaj. Prawdziwy Święty Mikołaj mieszkał samotnie w chatce nad Rzeką Smutnego Psa.
– Jasne – przytaknął Jerry. – Jakim cudem zjawia się więc co roku w supermarkecie w Dayton?
Stary człowiek wychylił whisky ze szklanki i ponownie podsunął ją, żeby mu dolano.
– Chcecie się czegoś nauczyć czy nie?
– Jasne, niech pan mówi – zachęciłem go i skinąłem głową na Jerry’ego, dając mu do zrozumienia, że swoje niezwykle mądre uwagi powinien zachowywać dla siebie.
Stary człowiek zaczął opowiadać:
– Miało to miejsce na przełomie wieków, kiedy w Roseau mieszkało zaledwie pięćset czy sześćset osób. Życie w tamtych czasach było byle jakie, a w 1898 roku w ogóle się nie udały wiosenne żniwa i niektóre rodziny farmerskie były naprawdę bliskie śmierci głodowej. Jednak pewnego dnia pojawił się – jakby znikąd – ten facet i powiedział ludziom, że może odmienić ich los, jeżeli we wszystkich ich dochodach będzie miał dziesięć procent udziału.
Oczywiście nikt mu nie uwierzył, ale on wyszedł na pola i na każdej farmie wykonał identyczny rytuał, z kośćmi, dymem i rysowanymi na ziemi kręgami. Przez całe lato robił to co tydzień, aż wreszcie farmerzy zaakceptowali go tak, jak się akceptuje pracę wiejskiego weterynarza czy człowieka, który co rano przyjeżdża po mleko.
Osiedlił się w jakiejś starej budzie, głęboko w gęstych, splątanych lasach, niedaleko zakola rzeki zwanej Rzeką Smutnego Psa, i pomalował tę budę na kolor tak czarny jak noc. Nikt nie miał pojęcia, jakie sztuczki wykonywał, kiedy był sam, znaleźli się jednak ludzie, którzy słyszeli dochodzące z budy odgłosy: wrzaski, krzyki i powarkiwania, jakby wydawały je demony z piekła. Miejscowy pastor mówił, że mężczyzna jest wysłannikiem diabła i że z jego rytuałów nie wyniknie nic dobrego. Dlatego za jego plecami ludzie z Roseau zaczęli nazywać go Szatanem, mimo że wciąż odwiedzał ich farmy z kośćmi i z dymem. Nie mówili mu tego prosto w oczy dlatego, że jego rytuały miały w sobie coś z zabobonów, a jednocześnie były aktem religijnym, a poza tym, jeśli tylko potrafił sprawić, żeby ich zboże rosło, nie mieli zamiaru okazywać wobec niego żadnych uprzedzeń.
No i najważniejsze: zimowe zbiory okazały się najlepsze w historii. Zebrano ponad czterdzieści tysięcy buszli dojrzałej czerwonej pszenicy. Rozdzwoniły się dzwony i ludzie zaczęli dziękować Bogu. Ale wtedy właśnie zjawił się Szatan, żądając swoich dziesięciu procent.
Oczywiście żaden z farmerów niczego mu nie dał. Powiedzieli, że kości, dym i kręgi na ziemi to tylko bezsensowne sztuczki i że pomógł im jedynie Bóg, dobry los i długie, ciepłe lato. Szatan odparł więc, że w porządku, skoro nie chcą oddać mu jego części, to on nie będzie się upierał. Przecież i tak nie mógłby odejść od nich z czterema tysiącami buszli zboża, zabierze więc im po prostu to, na co będzie miał ochotę.
Do mężczyzny podeszła Alma Lindenmuth i znów uzupełniła alkohol w jego szklance.
– Ta kolejka na mój rachunek – powiedziałem do niej.
– Johnie Shooks, chyba nie będziesz zawracał im w głowach tą starą opowieścią o Świętym Mikołaju? Słuchajcie, on opowiadają każdemu, kto jest zbyt uprzejmy, żeby kazać mu się zamknąć.
– Hej, przecież to jest bardzo rozrywkowa historia – powiedział Jerry.
– Potrafiłabym cię o wiele lepiej rozerwać.
– Nie wątpię. Ale przecież nam się nie śpieszy, prawda?
– Tak samo właśnie uważali ludzie z Roseau – zauważył stary człowiek. – A przecież oni w ogóle nie mieli już czasu.
– Co więc zrobił ów Szatan? – zapytałem go.