– Wieczorem, dziesiątego grudnia 1898 roku, jeździł od jednej farmy do drugiej. W sumie odwiedził pięć domów, przemieszczając się na czarnych saniach, ciągniętych przez osiem czarnych psów. Miał ze sobą wielki worek. Widziało go kilku ludzi, jednak nikt się nie domyślał, co on wyrabia. Na wszystkich farmach, poza jedną, pośpiesznie zamykano przed nim wszystkie okna i drzwi, co nie było przecież wówczas częstym zjawiskiem. Jednak w zasadzie wszyscy w Roseau wzięli sobie groźbę Szatana głęboko do serca i robili wszystko, żeby nie położył łap na ich dobrach, uzyskanych dzięki ciężkiej pracy.
Jednak on nie szukał dóbr materialnych i zupełnie nie przeszkadzały mu zamki w drzwiach. Wspinał się na dachy, przebijał dachówki i opuszczał się do sypialni dzieci. Pamiętaj, że w tamtych czasach rodziny były bardzo duże i w jednym domu mogło mieszkać nawet i siedmioro dzieci. Odcinał im głowy sierpem, niezależnie od ich wieku, wrzucał je do worka i odchodził, zmierzając do kolejnego celu.
Nikt nie wie, jak zdołał się włamać do tych domów, nie wzbudzając niczyjego zaniepokojenia, i w jaki sposób zabił tak wiele dzieci, nie budząc innych. W sumie jednak zamordował ich aż dwadzieścioro siedmioro. Zabrał wszystkie głowy zamordowanych. Co gorsza, nigdy go nie złapano. Oczywiście w pogoń za nim wyruszyły natychmiast oddziały pościgowe szeryfa i przez kilka mil szły po jego śladach. Jednak na skraju lasu ślady jakby wyparowały, psy straciły trop i szeryf musiał przyznać, że Szatan rozpłynął się w powietrzu. Ludzie szeryfa skierowali się więc do jego chaty. Splądrowali ją i spalili; w swojej bezsilności nie mogli uczynić nic więcej. Szatana nikt już nigdy później nie widział, nie natrafiono też na głowy zamordowanych dzieci.
Nie przeczytasz o tej nocy w żadnej z książek opisujących historię tych okolic, co jest chyba zrozumiałe. Ale kiedy nadchodzi Boże Narodzenie, rodzice w Roseau wciąż przypominają swoim dzieciom, że lepiej, aby były grzeczne i dobre i żeby w życiu zawsze spłacały swoje długi, czy to w pieniądzach, czy to w uczynkach, ponieważ przez dach może wskoczyć do nich Szatan z sierpem, żądając dziesięciny.
– Muszę przyznać, że to barwna opowieść – powiedziałem.
– Uważasz moje słowa za barwną opowieść i w nią nie wierzysz, a przecież „Święty” to tylko trochę przekręcone słowo „Szatan” *. Dwa grudnie temu była u nas pewna pani profesor z Waszyngtonu, ponieważ FBI prowadziło śledztwo w sprawie dziewięciorga dzieci, którym odcięto głowy gdzieś w Iowa. Mówiła, że modus opera coś tam z Iowa jest taki sam jak w przypadku Szatana znad Rzeki Smutnego Psa.
– Interesujące.
– Jasne, że to jest interesujące, ale powiem ci, co w tym wszystkim jest najważniejsze. Ta profesorka powiedziała, taki sam modus opera coś tam obserwowano na przestrzeni setek lat, jeszcze zanim poznaliśmy Świętego Mikołaja. Dlatego mówię, że to Szatan znad Rzeki Smutnego Psa jest prawdziwym Mikołajem, a nie ten gruby facet z brodą, z reniferami i w jasnoczerwonym kubraczku. Tradycja została zmieniona przez ludzi tylko dlatego, żeby dzieciaki nie robiły co roku pod siebie ze strachu. Prawdziwy Mikołaj przychodzi w nocy, wkrada się do domów przez dachy i zabiera w worku głowy dzieciaków. I nie jest to żaden mit, ale prawda.
Jerry uniósł pustą szklankę, żeby pokazać Almie Lindenmuth, iż jest gotowy na przyjęcie następnej. Alma Lindenmuth jedynie westchnęła:
– I znów ta sama historia, rok w rok.
– To wspaniała opowieść, Almo. I wiesz, nigdy dotąd nie przyszło mi do głowy, że Święty Mikołaj mógłby mieć cokolwiek wspólnego z szatanem.
Dziesiątego wieczoru burza ustała i nad ranem słońce zaczęło rzucać nieśmiałe promienie na lód. Sopel lodu zwisał nawet z nosa założyciela Roseau, Martina Braatena, stojącego na centralnym placu miasteczka, z poważną miną pioniera, nie opuszczająca jego kamiennej twarzy.
Jerry i ja pożegnaliśmy się z Almą Lindenmuth i Johnem Shooksem i pojechaliśmy na północ drogą numer 310 do Lasu Zagubionej Rzeki. Był jasny, słoneczny dzień. Mieliśmy ze sobą dwa termosy gorącej kawy i świeże pączki. Świat wydawał się spokojny i przyjazny. Jerry wyglądał na szczególnie zadowolonego z siebie. Domyślałem się, że Alma Lindenmuth złożyła mu pożegnalną wizytę podczas ostatniej nocy, którą spędziliśmy w Sturgeon Hotel.
Wioska Święty Mikołaj nie zrobiła na nas wielkiego wrażenia. Było tam zaledwie pięć domów i stacja benzynowa, a także pas startowy dla samolotów. W firmie Usługi Lotnicze Zaginionej Rzeki wynajęliśmy helikopter, żeby obejrzeć las z powietrza i nakreślić dla Wydziału Leśnictwa jakieś ogólne założenia co do wycinki drzew i ponownego zalesienia konkretnych miejsc. Szukaliśmy głównie spokojnych południowych stoków, na których młodym sadzonkom nie groziłyby północno – wschodnie wiatry, a one same rosłyby szybciej, a – co za tym idzie – szybciej zwracałyby pieniądze zainwestowane w zalesianie.
Niebiesko – biały helikopter czekał już na nas z leniwie pracującymi silnikami. Jerry zaparkował nasze cherokee i poszliśmy na lądowisko. Oczy nam łzawiły i ciekło nam nosów. Suchy śnieg sięgał nam do kostek.
Pilot był ponurym starszym facetem w kurtce z pomarszczonej skóry i o równie jak ona pomarszczonej twarzy.
– Możecie mi mówić Bub – oznajmił.
– Wspaniale – zareagował Jerry. – Ja jestem Bob, a mój kumpel to Bib.
Pilot zmierzył go czujnym spojrzeniem.
– Kpisz sobie ze mnie, synu?
– Nie, panie Bub.
Wskoczyliśmy do helikoptera, zapięliśmy pasy i Bub niemal natychmiast wystartował. Jerry rozłożył mapy.
– Chcemy polecieć na północny zachód do rzeki Roseau, a później na południowy zachód do góry Pierce’a.
Lataliśmy nad Lasem Zagubionej Rzeki przez ponad trzy i pół godziny. Robiliśmy zdjęcia, kręciliśmy filmy i stawialiśmy znaki na mapach grubymi zielonymi kredkami. W końcu powiedziałem:
– Wystarczy, Bub. Na dziś robota skończona. Bądź jednak w pogotowiu także jutro, gdybyśmy musieli coś jeszcze raz sprawdzić, zgoda?
– Jeśli tylko pogoda się utrzyma.
Lecieliśmy z powrotem do Świętego Mikołaja, kiedy Jerry dotknął nagle mojego ramienia i wskazał na jakieś miejsce na ziemi po prawej stronie.
– Widzisz to? Zakole Rzeki Smutnego Psa. Tam właśnie Szatan miał swoją chatę.
Odwróciłem się do Buba i krzyknąłem:
– Możesz zejść trochę niżej?
– Jasne. W końcu to wy płacicie.
Ziemia była tutaj płaska i porośnięta skarłowaciałymi krzakami, a Rzeka Smutnego Psa wiła się wśród nich, tworząc wreszcie zakole. Na środku zakola dostrzegłem ruiny starej chaty. Ku górze sterczał tylko niski kamienny komin. Rzeka opływała chatę z dwóch stron, lśniąc w promieniach popołudniowego słońca jak dwa strumienie płynnej stali.
– Obejrzyjmy to! – wrzasnąłem.
– Chcesz tu wylądować?
– Jasne! Na kilka minut.
– Bib zastanawia się nad kupnem tej ziemi, żeby tu postawić letni domek – zawołał do pilota Jerry.
Bub zatoczył koło wokół kępy drzew i wylądował w odleje głości pięćdziesięciu stóp od chaty. Jerry i ja wyskoczyliśmy z z helikoptera i poszliśmy w jej kierunku z wysoko postawionymi kołnierzami. Chata wypalona była aż po deski podłogowe, nie mogliśmy więc określić, czy kiedykolwiek pomalowano ją na czarno, ale ponieważ z większości desek pozostał jedynie węgiel drzewny, nie zgniły. Dach się zapadł, a z drzwi pozostała jedynie skorodowana metalowa zasuwa. Przy kominku stało jednak krzesło z okrągłym oparciem, opalone, lecz całe, jakby wciąż czekało w domu na powrót swojego właściciela.
– Właściwie czego tu szukasz? – zapytał Jerry, wymachując dla rozgrzewki rękami.