– Nie wiem, dlaczego przywiozłeś tutaj tę skrzynkę. Przecież to makabra.
– To jest tylko stęchły, stary zbiór różnych prochów i kości.
– Jakich kości?
– Skąd mam wiedzieć? Pewnie psich.
– Ale ja nie chcę, żebyś je trzymał w domu.
– Jasne, schowam skrzynkę w garażu.
– Nie możesz jej po prostu wyrzucić na śmietnik?
– Chciałbym się o niej dowiedzieć czegoś więcej. Chcę się dowiedzieć, co ten Szatan naprawdę chciał zrobić.
– A ja nie chcę. Myślę, że to jest straszne.
Postawiłem skrzynkę na moim warsztacie w tylnej części garażu. Zanim zgasiłem światło, stałem nad nią przez chwilę i się jej przypatrywałem. Trudno mi to wytłumaczyć, ale teraz już wyraźne czułem bijące z niej napięcie, jak przy tym krześle z okrągłym oparciem, sprawiającym wrażenie, że czeka na to, iż właściciel powróci do spalonej chaty. Skrzynka również zdawała się czekać na właściciela, na chwilę, kiedy znowu ją otworzy.
Zamknąłem na klucz drzwi garażu i poszedłem na górę, do łóżka. Jenny czekała na mnie. Wyglądała świeżo i pięknie pachniała. Niczego nie można porównać do powrotu do domu, gdy było się przez dwa tygodnie poza nim i oglądało się jedynie drzewa.
Jenny zasnęła, a ja leżałem obok niej z otwartymi oczami. Świecił lekko przymglony księżyc, a krótko po godzinie pierwszej zaczął padać śnieg. Odwróciłem się i próbowałem zasnąć, jednak z niewiadomego powodu nie mogłem, mimo że byłem zmęczony i leniwie zadowolony z siebie.
Krótko po drugiej usłyszałem jakiś hałas, jakby stukot, grzechotanie, dobiegające z dołu. Usiadłem i zacząłem nasłuchiwać. Wkrótce usłyszałem kolejny identyczny dźwięk, potem jeszcze jeden i nastąpiła cisza. Dźwięki przypominały rzucanie kostkami.
Zasnąłem chyba o trzeciej, śniło mi się jednak, że wciąż słyszę grzechotanie, i dlatego wreszcie wstaję z łóżka i ruszam na dół. Grzechotanie bezsprzecznie dochodziło z garażu. Przyłożyłem więc ucho do drzwi i zacząłem nasłuchiwać. Już miałem przekręcić klucz w zamku, gdy drzwi niespodziewanie otworzyły się szeroko i stanął w nich mężczyzna o białej twarzy, wrzeszcząc na mnie.
Usiadłem na łóżku, cały spocony. Księżyc nie świecił już w okno i przestał padać śnieg. Wypiłem pół szklanki wody, po czym naciągnąłem kołdrę prawie na twarz i spróbowałem ponownie zasnąć. Więcej grzechotania ani wrzasków już nie słyszałem, odnosiłem jednak wrażenie, że w nocy ktoś odwiedził mój dom. Ale nie mogłem zrozumieć, kto lub co było tutaj z wizytą.
Następnego ranka Jenny zabrała dzieci na zakupy do Marshall Field, dzięki czemu mogłem spędzić trochę czasu w gabinecie – w szlafroku w niebieskie paski i zniszczonych kapciach – i poszperać w Internecie. Popijałem gorącą czarną kawę, a tymczasem mój komputer szukał Świętego Mikołaja i Szatana, rytuałów, związanych z użyźnianiem gleby i kręgami w zbożu.
Byłem zdumiony, stwierdziwszy, jak nasze współczesne wyobrażenie „Świętego Mikołaja” ostatnio się rozwinęło. Dopóki Clement Clark Moore nie opublikował wiersza „Noc przed Bożym Narodzeniem”, Mikołaja przedstawiano niemal zawsze jako garbatego starca z klepsydrą i z kosą – raczej groźnego niż wesołego – żałobnika po mijającym roku. Ale Moore opisał go jako „pucołowatego i pulchnego, bezustannie wesołego starego elfa”. A w roku 1870 ilustrator Thomas Nast narysował go jako mężczyznę z białą brodą, w czerwonym płaszczu podbitym futrem. W latach trzydziestych i czterdziestych XX wieku Haddon H. Sundblom, autor reklam coca – coli, namalował dziesiątki wizerunków Mikołaja jako dziadka. I dziś tak go sobie właśnie wyobrażamy: w czerwonej czapce, przepasanego ciężkim pasem i w ciężkich butach, z okrągłymi, różowymi policzkami. Wymizerowany, surowy i ponury Ojciec Bożego Narodzenia – prawdziwy Ojciec Bożego Narodzenia – został zapomniany.
Chyba radośniej jest w święta Bożego Narodzenia, kiedy dzieci otrzymują mnóstwo zabawek, słodyczy, kiedy śpiewają kolędy, niż byłoby, gdybyśmy co roku im przypominali, że są bliżej swojego grobu.
Po sprawdzeniu danych o Mikołaju zacząłem szukać informacji o rytuałach, do których wykorzystywano Prochy Ludzkie i Rozbite Lustra. Zabrało mi to ponad godzinę, w końcu jednak dotarłem do szczegółów obrzędu, który pochodził aż z czasów Nectanebo I, ostatniego Egipcjanina, który władał starożytnym Egiptem w 380 roku przed naszą erą. Najwidoczniej dobry faraon Nectanebo otaczał się całym mnóstwem specjalistów od czarnej magii, których zatrudniał, aby prowadzili interesy z bogami. Twierdzono, że ich czarodziejskie moce pochodzą od boga o imieniu Set, mrocznej i złowieszczej postaci, historycznie związanej z szatanem. To Set zamordował boga płodności Ozyrysa, chcąc ukraść jego moce. To Set oślepił Horusa, egipskiego boga wojny, który wiódł Egipcjan do ataku na Asyryjczyków, Persów i innych najeźdźców.
W Les Veritables Clavicules de Satan, czternastowiecznej książce z dziedziny demonologii, którą wpisał na indeks dzieł zakazanych papież Innocenty VI, znalazłem następujący akapit: „Szatan chętnie udaje się w obce strony, proponując pomoc wszystkim, którzy znajdują się w najbardziej palącej potrzebie. Kiedy krowy nie dają mleka, będzie używał swojej magii, żeby znowu popłynęło z ich wymion. Kiedy zboża marnieją na polach, postara się, żeby powróciły wysokie plony. Będzie ukazywał się jako zbawca i przyjaciel wszystkich i wszystkiego, lecz wkrótce nastanie niedola na każdego, kto nie zapłaci mu, ile zażąda, bo zabierze sobie więcej, niż będą w stanie przeboleć jego dłużnicy”.
Obrządek przywracania plonów opisany był tu w szczegółach. Polegał na rozpaleniu pięciu ognisk i rozsypaniu nad każdym z nich siedmiu łyżek prochów oraz narysowaniu na ziemi pięcioramiennej gwiazdy. Następnie czarnoksiężnik miał zagrzechotać pięcioma kośćmi i powtórzyć pięciokrotnie następujące słowa: „Wzywam cię, o książę ciemności, o duchu mroków…” I tak dalej.
Zrobiłem trochę notatek, po czym usiadłem wygodnie i bardzo długo się nad tym zastanawiałem. Wszystko to sprawiało wrażenie totalnej paranoi, ale jeśli w ogóle nie działało, dlaczego przetrwało przez ponad dwadzieścia trzy wieki? I co naprawdę wydarzyło się w Roseau, kiedy zupełnie nie udały się żniwa?
Ponieważ Jenny i dzieci wciąż nie było w domu, postanowiłem przeprowadzić eksperyment. Ubrałem buty i ciężki płaszcz w kratę i wyciągnąłem skrzynkę Szatana na pokryte śniegiem podwórze. Za pomocą podpałki do kominka zapaliłem pięć ognisk i ostrym kijem wytyczyłem w śniegu pięcioramienną gwiazdę. Następnie obszedłem po kolei wszystkie ogniska i posypałem je prochami z naczyń Szatana. Na koniec odwinąłem kości ze szmatki i zagrzechotałem nimi. Jednocześnie czytałem słowa wzywające Szatana:
„Zaklinam cię, żebyś uczynił zadość mojej woli i moim przyjemnościom. Zaklinam cię, żebyś sprawił, aby moje zboże urosło bardzo wysokie i mocne. Bądź pozdrowiony, Szatanie. Amen”.
W tym momencie ponad płotem popatrzył w moim kierunku Ben Kellerman. Na głowie miał czapkę z daszkiem.
– Chryste, Jack, co tam robisz, do diabła? Smażysz nie oskubane kurczaki?
– Przepraszam, Ben, po prostu robiłem mały eksperyment.
– Następnym razem, kiedy będziesz eksperymentował, upewnij się, że wiatr wieje w przeciwnym kierunku.
Musiałem przyznać, że Ben miał rację. Kiedy prochy zaskwierczały w ogniu, dym stał się gęsty i gryzący. Unosił ze sobą zapach palonego mięsa i włosów oraz przypalanej wełny. Zapewne tak właśnie śmierdziały czarownice, kiedy palono je na stosach.