Skończywszy zaklinanie, zapakowałem kości i pozamykałem pojemniki z prochami, po czym włożyłem je do skrzynki i wróciłem do mieszkania. Przez długą chwilę wpatrywałem się jeszcze w moje małe ogniska, płonące w coraz szybciej nadciągającym zmroku, w końcu jednak wzmógł się wiatr i na moim podwórku pozostały tylko nieliczne migoczące iskierki i popiół.
W weekend musiałem pojechać do Portland w stanie Oregon na konferencję producentów ścieru drzewnego. Jak sobie możecie wyobrazić, producenci ścieru drzewnego nie należą do najbardziej błyskotliwych osób. Są bardzo bogaci, a przynajmniej większość z nich, o tym mogę was zapewnić. Poza tym bardzo się przejmują ochroną środowiska naturalnego, głównie z powodu wywołujących ich bezsilny żal wysokich grzywien, które muszą płacić, jeśli nie zalesią ponownie tysięcy akrów ziemi, które wcześniej ogołocili z drzew, by wyprodukować kartonowe pudełka. Ale kiedy nie musiałem dyskutować o wydajności porównawczej różnych gatunków jodeł albo korzyściach płynących ze stosowania tektury falistej do produkcji opakowań, wycofywałem się w zacisze mojego pokoju hotelowego, gdzie z dużą szklanką Canadian Club w ręce siadałem nad najnowszą powieścią Michaela Crichtona.
Trzeciego wieczoru, kiedy wróciłem do hotelu, zobaczyłem, że migocze czerwona lampka na telefonie. To Jenny zostawiła mi wiadomość na automatycznej sekretarce: „Na podwórku za naszym domem wydarzyło się coś dziwnego. Tam rośnie trawa, przebijając się przez śnieg”.
I oto ją zobaczyłem. Kiedy dotarłem do domu w późny poniedziałkowy poranek, dosłownie setki zielonych źdźbeł przebijały się na całym podwórku przez śnieg, sięgając przynajmniej trzy cale ponad jego powierzchnię. Trochę trawy wyrosło także za płotem.
– Trawa zwykle nie rośnie w listopadzie, prawda? – zapytała Jenny. – A przynajmniej nie w taki sposób.
– Nie, zwykle tak się nie dzieje.
– I u nikogo na podwórku nie rośnie trawa, tylko na naszym.
Wstałem.
– Wiem. Wiem, że u nikogo nie rośnie.
Zatem zadziałało. Rytuał odprawiany przez Szatana znad Rzeki Smutnego Psa rzeczywiście był skuteczny. On naprawdę sprawił, że plony ludzi z Roseau wzrosły. To dzięki niemu mieli obfite żniwa, to on uratował ich od głodu. Oczywiście nie istniało żadne racjonalne, naukowe wytłumaczenie tego zjawiska. Żadne z prochów nie zostały wysypane na ziemię w ilości odpowiedniej dla przyśpieszenia wegetacji, nawet jeśli w skład którychś z nich wchodził jakikolwiek komponent mogący użyźnić glebę, w co przecież i tak nie wierzyłem. Przecież nie można sprawić, że kapusta urośnie większa, jeśli posypie się ziemię rozbitymi lustrami czy sproszkowaną krwią żaby.
Wróciłem do domu, nie mogłem się jednak powstrzymać przed bezustannym wyglądaniem za okno. A za każdym razem, kiedy spoglądałem na podwórze, trawa wydawała mi się wyższa i grubsza, mocniejsza.
Jeśli rytuał nadal by działał, miałem szansę stać się bardzo bogaty, bez dwóch zdań. Mogłem sprzedawać swoje usługi na każdej farmie i we wszystkich wydziałach leśnictwa w całym kraju. Pomyślcie tylko. Nie istniałoby już niebezpieczeństwo utraty zbiorów z powodu suszy, burz czy innych nieszczęść. Nie byłyby już potrzebne żadne nawozy sztuczne, nitrogen, fosfor ani potas – wystarczyłbym ja sam. Mogłem zaoszczędzić dla ludzi miliardy dolarów i pobierać za to miliony.
– Jesteś bardzo milczący – zauważyła Jenny podczas kolacji, kiedy jedliśmy spaghetti.
Uśmiechnąłem się i pokiwałem głową.
– Myślałem po prostu o Bożym Narodzeniu. Myślę, że w tym roku nadejdzie wcześnie.
Przez cały listopad trawa na naszym podwórku rosła gruba i soczysta, i co weekend musiałem kosić ją sierpem. Wziąłem dwa tygodnie urlopu i usiadłem kiedyś przy stole z moim księgowym George’em Nevisem, przedstawiając mu swój biznesplan, chociaż nie powiedziałem, co zamierzam wytwarzać.
– Wyjrzyj tylko przez okno, George. W St Paul jest środek zimy, a ja sprawiłem, że na moim podwórku rośnie trawa. To jest mój pierwszy test, ale uwierz mi, potrafię uczynić to samo z każdym zasiewem na świecie.
George zamrugał oczyma, ukrytymi za grubymi soczewkami okularów.
– Jack, mówisz w tej chwili o wielkich zyskach. Ale nie tylko o zyskach. Ta sprawa będzie miała ogromne konsekwencje polityczne. Naprawdę ogromne. Przecież nawet prezydent nie potrafi sprawić, żeby w środku zimy rosła trawa.
Poklepałem go po plecach.
– Nadchodzi nowa epoka, George. Epoka, która będzie należała do mnie.
Dwa dni przed Bożym Narodzeniem Jenny weszła do mojego gabinetu i powiedziała:
– Jest tu ktoś, kto chce się z tobą spotkać. Nie powiedział mi, jak się nazywa.
Akurat ciężko pracowałem nad schematem franszyzowym przedsiębiorstwa usługowego Cudowne Żniwa. Przecież było jasne, że osobiście nie będę w stanie odwiedzić każdego potencjalnego klienta, będę więc musiał zatrudniać ludzi w całym kraju, żeby przemierzali stany i wykonywali magiczny rytuał w moim imieniu. Zasadniczy problem polegał na tym, że powiedzenie im, jak to się robi, i przyznanie im środków finansowych niezbędnych do rozpoczęcia pracy, niosło ze sobą ryzyko, że pójdą sobie swoją drogą, informując mnie, że umowę franszyzową mogę sobie wsadzić… No, wiadomo gdzie.
– Przepraszam, ale ktokolwiek to jest, nie teraz. Jestem zajęty.
Po kilku chwilach Jenny jednak wróciła.
– On koniecznie chce się z tobą widzieć. Mówi, że chodzi o trawę.
– Już dobrze, dobrze.
Wstałem zza biurka i podszedłem do drzwi. Na progu stał wysoki, chudy mężczyzna. Jedną stronę jego twarzy oświetlały szkarłatne promienie słońca, przebijające się przez witraż w oknie. Druga strona jego twarzy była żółta. Na głowie miał czarny kapelusz z szerokim rondem, ubrany był w długi czarny płaszcz, a jego włosy sięgały ramion, były sztywne i szare.
Miał wielki nos, ale poza tym jego twarz była bardzo przeciętna i dziwnie trudna do zapamiętania.
– Cześć, Jack – powiedział, jednak nie wyciągnął do mnie ręki.
– Tak? Przepraszam, ale jestem bardzo zajęty.
– Przyszedłem więc, żeby cię od tego uwolnić.
– Słucham?
– Uważam, że masz coś, co należy do mnie. Właściwie wystarczyło mi jedno spojrzenie na twoje podwórze, aby nabrać pewności, że masz moją własność.
– Nie wiem, o czym pan mówi. Lepiej niech pan opuści mój dom, zanim wezwę policję.
– Moja skrzyneczka, Jack. Moja wierna stara skrzyneczka z moimi prochami, kośćmi i – uniósł do góry rękę ze złączonym kciukiem i palcem wskazującym, lekko nią potrząsając – z moimi wesoło rozbrzmiewającymi dzwoneczkami do sań.
– Nie mam niczego, co by należało do pana. Nie wiem nawet, kim pan jest, do diabła!
Mężczyzna uśmiechnął się nieznacznie.
– Myślę, że doskonale wiesz, kim jestem, Jack. Jestem człowiekiem, który może czekać przez bardzo długi czas, żeby dostać to, co do niego należy. Masz moją wierną, starą skrzyneczkę, Jack. Wróciłem po nią i nie znalazłem jej na miejscu. Cóż, musiałem trochę powęszyć, żeby się dowiedzieć, co się jej przydarzyło.
– Leżała w ziemi, opuszczona i zapomniana. Dlaczego więc miałaby być pana własnością?
– Jest moja, ponieważ jest moja, Jack. Żądam, żebyś mi ją oddał.
– Zapomnij o tym, człowieku, jasne? Rozumiesz po angielsku? Ta skrzynka jest moja i nie udowodnisz, że jest inaczej.
– Ale co chcesz z nią zrobić, Jack? Oprócz tego, że spowodowałeś, iż twoje podwórko wygląda jak w Kentucky.