Nie chciałem tego robić, ale coś mi podpowiadało, że przecież muszę. Odwróciłem go i jeszcze dwukrotnie wymierzyłem ciosy sierpem, aż głowa zupełnie odpadła od ciała. Potem nie miałem już sił na nic innego. Ukląkłem tylko obok niego. Na dłoniach miałem jakby rękawiczki, tworzące się z krzepnącej krwi, a tymczasem śnieg padał na moje ramiona i policyjne syreny wyły z każdą chwilą coraz głośniej.
Było właśnie Boże Narodzenie. A ja znajdowałem się w towarzystwie Świętego Mikołaja.
Wizerunek zła
Tak jak muzyk improwizuje, tworząc różne wersje jednego utworu wokół tej samej melodii, tak i pisarz lubi czasami rozwinąć ten sam podstawowy temat na kilka różnych sposobów.
To opowiadanie noszące tytuł „Wizerunek zła” nawiązuje do głośnego wiersza lorda Alfreda Tennysona, zatytułowanego „The Lady of Shalott”. Od zawsze uwielbiałem ten wiersz za jego mistycyzm jakby jeszcze sprzed Rafaela, za monotonne rymy i ciążącą na nim mroczną, lecz nie wyjaśnioną klątwę.
Przedstawiam czytelnikowi pierwsze z dwóch opowiadań, które oparłem na „The Lady of Shalott” (drugie, zatytułowane „Camelot”, następuje zaraz po nim), i pewnie napiszę ich jeszcze więcej.
I najważniejsze: uważam, że wartość tych interpretacji polega głównie na tym, że wrócisz, czytelniku, do oryginału Tennysona, znów go przeczytasz i docenisz jego moc i magię.
Wizerunek zła
Padało tak mocno, że Mark pozostał w rangę roverze, pił zimne espresso prosto z termosu i słuchał słuchowiska radiowego o wdowie, która bez opamiętania robiła na drutach jeden sweter po drugim dla swego niedawno zmarłego męża.
– Minęło mnóstwo czasu, zanim znalazłam ten odcień szarości. Pasuje do jego oczu.
– On nie żyje, Maureen. Już nigdy tego na siebie nie włoży.
– Nie bądź głupia. Nikt nie umiera, dopóki ktoś pamięta, jak wyglądał.
Zastanawiał się, czy nie zakończyć już dnia, kiedy zobaczył Katie, biegnącą przez pole w jego kierunku, w jasnoczerwonym płaszczu, z uniesionym kapturem. Kiedy do niego dotarła, opuścił szybę i wylał na zewnątrz resztę kawy. Kilka kropli deszczu, zimnych jak lód, natychmiast przylgnęło do jego policzka.
– Wyglądasz jak zmokła kura! – zawołał. – Dlaczego biegasz po deszczu?
– Bo znaleźliśmy coś naprawdę niezwykłego. Stanąwszy przy rangę roverze, ściągnęła z głowy kaptur.
Jej mokre jasne włosy były przyklejone do czoła i kapało jej z nosa. Zawsze widział w niej biedną przemokniętą księżniczkę, nawet gdy była sucha, ale dzisiaj wyglądała, jakby wypadła z krzaków powojnika pnącego, i to prosto do kałuży.
– Gdzie jest Nigel? – zapytał ją.
– Wciąż jest na miejscu i kopie.
– Mówiłem mu, żeby sprawdził rowy. Czego on się chce jeszcze dokopać?
– Mark, uważamy, że natrafiliśmy na Shalott.
– Co? O czym ty mówisz?
Katie wierzchem dłoni otarła twarz.
– Te rowy wcale nie są zwykłymi rowami. Kiedyś były strumieniami, a pośrodku, pomiędzy nimi znajdowała się wyspa. A te bryły, które uważaliśmy za jakieś nic nie znaczące przedmioty, pochodzące jeszcze z epoki żelaza, to są kamienie, dokładnie przycięte i wygładzone. Przypominają kamienie przeznaczone do budowy muru.
– Ach, rozumiem – powiedział Mark. – W związku z tym ty i Nigel, bo któż by inny, jak nie ty i Nigel, od razu wpadliście na myśclass="underline" „Shalott”.
– A dlaczego nie? Lokalizacja się zgadza, prawda? Natrafiliśmy na nie, idąc w górę strumienia płynącego od Cadbury.
Mark potrząsnął głową.
– Daj spokój, Katie. Wiem, że ty i Nigel uważacie, że Camelot naprawdę istniał. Gdybyście wykopali starą butelkę po ketchupie, pewnie wmówilibyście sobie, że pochodzi z Okrągłego Stołu.
– Nie chodzi tylko o kamienie, Mark. Znaleźliśmy też jakąś metalową płytę. W dużej mierze jest zniszczona, jednak Nigel próbuje wydobyć ją z ziemi bez dalszych uszczerbków.
– Płytę?
Katie rozłożyła ręce tak szeroko, jak tylko mogła.
– Jest wielka i bardzo zmatowiała. Nigel uważa, że mogła kiedyś służyć jako lustro.
– Chyba już rozumiem… wyspa, Camelot, lustro. Tak, to musi być Shalott.
– Chodź i sam zobacz. Może to wszystko to tylko nic niewarte śmieci, ale nigdy nic nie wiadomo.
Mark popatrzył na zegarek.
– Zostawmy to do jutra. Przy tej pogodzie i tak nie zrobimy już nic sensownego.
– Moim zdaniem nie możemy tego tak tam zostawić. A jeśli zjawi się ktoś i sam zacznie kopać? To mogą być wartościowe przedmioty. Jeśli naprawdę natrafiliśmy na Shalott, a to jednak jest lustro…
– Katie, zaufaj mi, Shalott to mit. Cokolwiek wykopaliście, po prostu przykryjcie to warstwą ziemi i zostawcie do jutra. Za pół godziny będzie tu ciemno jak w grobie.
Katie zrobiła jedną z tych min, które świadczyły, że będzie się upierała tak długo, dopóki nie postawi na swoim. Nie byli parą, ale od czasu gdy Katie dołączyła do towarzystwa, przed sześcioma tygodniami, po prostu trochę ze sobą flirtowali, a Mark nie miał w zasadzie nic przeciwko temu, żeby to zaszło jeszcze dalej. Opuścił głowę, w poddańczym geście i powiedział:
– Cóż, skoro tak musi być…
Wdowa ze słuchowiska radiowego nadal paplała na temat ostatniego swetra:
– On nie za bardzo lubi raglanowe rękawy. Uważa, że jego ramiona są w nich takie zaokrąglone.
– On nie żyje, Maureen. Prawdopodobnie nie ma już żadnych ramion.
Katie odwróciła się i ruszyła z powrotem ku wzgórzu. Mark wysiadł z samochodu, zatrzasnął drzwiczki i powlókł się za nią przez wysoką trawę. Na niebie kłębiły się ciemnoszare chmury, a wiatr wiał dokładnie z północnego wschodu, więc mokry kołnierz jego płaszcza bezustannie uderzał go w twarz. Nie zjawiłby się tu dzisiaj w ogóle, jednak fatalna pogoda sprawiała, że spóźniali się z pracami o dziewięć dni i rada hrabstwa zaczynała już okazywać zniecierpliwienie.
– Będziemy cholernie popularni! – zawołał. – Jeżeli to jest naprawdę to cholerne Shalott!
Katie odwróciła się, nie przerywając marszu. Ręce miała głęboko upchnięte w kieszeniach budrysówki.
– A tak naprawdę może być! Zamek, na wyspie, w samym sercu kraju króla Artura!
Mark zrównał się z nią.
– Daj spokój, Katie. To wszystko są tylko opowieści, a już szczególnie ta o Lady Shalott. Burne Jones, Tenysson i wiktorianie uwielbiali tego rodzaju rzeczy. Wyklęta kobieta w zamku, umierająca z powodu nieodwzajemnionej miłości… Jeśli się nad tym zastanowić, to brzmi prawie jak historia mojej byłej żony.
Weszli na wzniesienie. Mimo ulewnego deszczu mogli jeszcze dostrzec porośnięte gęstym lasem wzgórza, które półkolem otaczały dolinę po jej wschodniej stronie. Pod nimi rozpościerała się szeroka, błotnista łąka. W poprzek, z południowego wschodu na północny zachód, przecinała ją nierówna linia guzowato zwieńczonych wierzb, niczym procesja średniowiecznych mnichów, wyznaczających kierunek pradawnych rowów. W odległości mniej więcej mili dostrzegli Nigela. Kopał w ziemi, ubrany w żółty odblaskowy płaszcz i biały plastikowy kask ochronny.
Mark splótł dłonie i wzniósł oczy ku nieprzeniknionym chmurom.
– Dobry Boże, jeśli tam jesteś, spraw, żeby Nigel wykopał kawałek starego stelażu.
– Ale jeśli to jest Shalott… – naciskała Katie.
– To nie jest Shalott, dziewczyno. Nie ma żadnego Shalott i nigdy go nie było. Nawet jeśli jest – a przecież go nie ma – jest usytuowane dokładnie na środku obwodnicy Woolston, której budowa ma już trzyipółroczne opóźnienie i budżet przekroczony o sześć i dziewięć dziesiątych miliona funtów. A to oznacza, że z powodu twojego Shalott rada hrabstwa musiałaby od nowa ułożyć cały miejscowy plan budowy autostrad, a my nie otrzymalibyśmy ani grosza, zanim całe zamieszanie nie zostałoby poddane publicznemu dochodzeniu na pełną skalę, dochodzeniu, które prawdopodobnie nie zakończyłoby się wcześniej niż za piętnaście lat.