– Odbijamy to sobie na niższych cenach surowców.
– Chce pan powiedzieć, że kupuje pan żywność taniej niż McDonald? Jakim cudem? Przecież nie dysponuje pan nawet milionową częścią ich siły nabywczej.
– Współpracujemy ze spółdzielniami farmerów i hodowców bydła. Z drobnymi producentami, z którymi wielkie sieci fast foodów nie chcą robić interesów. To dlatego nasze burgery smakują lepiej i dlatego nie zawierają niczego, czego nie chciałbyś jeść.
Od grilla podszedł do nas Kevin z dobrze wypieczonym burgerem na talerzu. Jego pryszcze były zaognione od gorąca. Pan Le Renges wręczył mi widelec i powiedział:
– No, spróbuj.
Odkroiłem mały kawałek kotleta i uważnie się mu przyjrzałem.
– Nie nabiera mnie pan? – zapytałem.
– Ani trochę. Masz przed sobą tysiąc procent białka, gwarantuję.
Z trudem przełknąłem ślinę, po czym wsunąłem kąsek do ust. Żułem go powoli, starając się nie myśleć o rzeźniczych rampach, upstrzonych zwierzęcymi odchodami, które oglądałem wokół Baton Rouge. Pan Le Renges obserwował mnie uważnie swoimi oczyma, lśniącymi jak muchy plujki, co bynajmniej nie wpływało pozytywnie na mój apetyt.
Tymczasem, ku mojemu zaskoczeniu, burger okazał się całkiem smaczny. Był miękki, wystarczająco kruchy i dobrze przyprawiony cebulą, solą i pieprzem, a także leciutko chili. Można w nim było wyczuć jeszcze jeden zapach, prawie nie przebijający się ponad te przyprawy.
– Kminek? – zapytałem pana Le Rengesa.
– Aha. Żebyś wiedział. Ale smakuje ci, prawda? Odkroiłem jeszcze jeden kawałek.
– Tak, muszę przyznać, że tak.
Pan Le Renges klepnął mnie w plecy tak mocno, że prawie się zakrztusiłem.
– Widzisz, John? Teraz wiesz, co miałem na myśli, kiedy ci mówiłem, że moim posłannictwem jest wzbogacanie ludzkich egzystencji. Dzięki mnie drobni farmerzy nie wypadają z rynku i równocześnie oferuję ludziom w Calais bardzo ważne miejsce dla spotkań towarzyskich, serwując im najlepsze jedzenie, jakie można podawać w najniższych cenach. I to nie tylko w Calais. Restauracje Tony’s Gourmet Burgers mam także w Old Town, w Millinocket i w Water – ville, a w tych dniach otworzyłem moją flagową restaurację w St Stephen w Kanadzie, przy samej rzece.
– Gratuluję. – Zakaszlałem. – Kiedy miałbym zacząć pracę?
Śniłem, że siedzę przy oknie w restauracji Rocco przy Drusilla Lane w Baton Rouge, pałaszując stek z suma na ostro zapieczonego z serem i gęstym brązowym sosem. Zamawiałem właśnie pudding chlebowy, kiedy zadzwonił telefon i recepcjonistka poinformowała mnie ściśniętym głosem, że właśnie wybiła godzina piąta piętnaście nad ranem.
– Dlaczego mi pani o tym mówi? – zapytałem.
– Prosił mnie pan, żebym pana obudziła. O piątej piętnaście i właśnie jest piąta piętnaście.
Ciężko uniosłem się na łóżku. Za oknem wciąż było zupełnie ciemno. I właśnie w tym momencie przypomniałem sobie, że zostałem chef de petit dejeneur u Tony’ego i mam dokładnie o szóstej rano stawić się przy North Street, żeby otworzyć kuchnię i zacząć piec bekon, smażyć jajka i parzyć kawę w ekspresie.
Przyjrzałem się swojemu odbiciu w lustrze.
– Dlaczego sobie to robisz? – zapytałem sam siebie.
– Ponieważ jesteś perfekcjonistą, który szuka dziury w całym i który w życiu nie potrafił przymknąć oka nawet na trzy mysie bobki, pozostawione w Cajun Queen Restaurant, oto dlaczego. Zresztą, to prawdopodobnie nawet nie były mysie bobki, lecz po prostu ktoś się wygłupił na twój użytek.
– Wygłupy-trupy.
Na zewnątrz było tak zimno, że opustoszałe chodniki lśniły jak hartowane szkło. Dotarłem na North Street, gdzie Chip otwierał właśnie restaurację.
– Witaj, Chip.
– Czołem.
Pokazał mi, jak się wyłącza alarm i włącza światła. Następnie weszliśmy do kuchni i pokazał mi, jak włączać grill, jak wyjmować z lodówek zamrożony bekon i zamrożone hamburgery oraz jak mieszać „świeżo wyciśnięty” sok pomarańczowy (po prostu dodawać wodę).
Byliśmy w środku zaledwie od trzech minut, gdy w drzwiach restauracji pojawiła się młodziutka dziewczyna o mysich włosach, bladej twarzy i z sińcami pod oczyma.
– Cześć – powiedziała. – Jestem Anita. A ty pewnie masz na imię John?
– Cześć, Anita – odparłem. Wytarłem palce w zielony fartuch i podałem jej rękę. – Może wypijemy po filiżance kawy, zanim dopadną nas hordy głodomorów?
– Czemu nie? – Zamrugała oczyma. Z wyrazu jej twarzy wywnioskowałem, że źle mnie usłyszała i słowo „hordy” odebrała jako „kurwy”.
Zaatakowały nas jednak rzeczywiście hordy, które przewalały się przez lokal nie kończącym się strumieniem. Piętnaście po siódmej zajęte były wszystkie boksy i stoliki. Przyszli biznesmeni i urzędnicy pocztowi, kierowcy ciężarówek i nawet gliniarz o piaskowych włosach, ten, który zatrzymał mnie, kiedy wchodziłem do miasta. Nie do wiary, że wszyscy ci ludzie wstali tak wcześnie. A do tego byli tacy rześcy i zadowoleni z siebie, jakby wprost nie mogli się doczekać, kiedy zaczną codzienną harówkę. Słyszałem, jak się witali: „Dzień dobry, Sam. Jak się masz w ten zimny i mroźny poranek? Dzień dobry pani Trent! Widzę, że ubrała się pani ciepło i elegancko zarazem. Cześć, Rick! Wspaniały dzień mamy dzisiaj, prawda?” I tak dalej, i tak dalej.
Wszyscy nie tylko wyglądali rześko i chętnie ze sobą rozmawiali, ale i z ochotą jedli. Przez bite dwie godziny bez wytchnienia piekłem bekon, przerzucałem hamburgery na grillu, smażyłem jajka i nadawałem brązowy kolor peklowanej wołowinie. Anita krążyła od stolika do stolika, przyjmując zamówienia na soki, kawę i podwójne tosty, aż wreszcie, jeszcze przed ósmą, musiała ją wspomóc elegancka czarnoskóra dziewczyna o imieniu Oona.
Stopniowo jednak restauracja zaczynała się wyludniać. Miejsce powitań zajęły wesołe pożegnania, wzmacniane serdecznymi poklepywaniami po plecach. W końcu w restauracji pozostali już tylko dwaj kierowcy z FedEksu i starsza kobieta, która sprawiała wrażenie, jakby miała zamiar żuć swoje dwa plastry kanadyjskiego bekonu jeszcze przez co najmniej sześć miesięcy.
Właśnie wtedy jeden z kierowców FedEksu przyłożył dłoń do ust i wypluł coś na nią. Zmarszczył czoło, gdy zobaczył, co znalazł w swoim burgerze, i pokazał to koledze. Następnie wstał od stołu i podszedł do grilla, trzymając dłoń wciąż przy ustach.
– Złamałem cholerny ząb – powiedział.
– Jak to się stało? – zapytałem go.
– Ugryzłem burgera i oto, co w nim było. – Między kciukiem a palcem wskazującym trzymał niewielki przedmiot.
Wziąłem go od niego i obejrzałem ze wszystkich stron. Beż wątpienia miałem przed sobą kulę z pistoletu, lekko spłaszczoną w wyniku uderzenia w cel.
– Naprawdę, bardzo mi przykro – powiedziałem. – Przepraszam, ale pracuję dzisiaj pierwszy dzień w tej restauracji. Mogę jedynie poinformować o tym incydencie kierownictwo i zaproponować panu, aby zjadł pan śniadanie na nasz koszt.
– Będę musiał iść do cholernego dentysty – narzekał kierowca. – Nie znoszę cholernych dentystów. Co by się stało, gdybym to połknął? Mógłbym się zatruć ołowiem.
– Bardzo pana przepraszam. Pokażę tę kulę właścicielowi, kiedy tylko się zjawi w restauracji.
– To będzie cholernie dużo kosztowało, mówię panu. Chce pan zobaczyć, jak to paskudnie wygląda? – Zanim zdołałem go powstrzymać, otworzył szeroko usta i pokazał mi złamany siekacz i przeżutego hamburgera.
Pan Le Renges przyszedł o jedenastej. Na dworze wiało, więc wszystkie włosy miał z jednej strony głowy; przypominały skrzydło kruka. Zanim zdołałem się do niego odezwać, dał nura prosto do gabinetu i zamknął za sobą drzwi, zapewne po to, żeby starannie poprawić niesforną fryzurę. Wynurzył się z niego pięć minut później, energicznie zacierając ręce, jak człowiek, który aż się pali, żeby przystąpić do załatwiania interesów.