– Miller.
– Przepraszam, chyba wykręciłem zły numer. Chciałem się dodzwonić do Towarzystwa Współczucia.
– Dodzwonił się pan właśnie do Towarzystwa Współczucia. W czym mógłbym panu pomóc?
– Ja… Ja widziałem wasze ogłoszenie w „Standard”.
– Rozumiem. Mogę zapytać, czy ostatnio przedwcześnie pan kogoś stracił?
– Tak. Jakieś sześć tygodni temu straciłem partnerkę. Ona… – Nagle stwierdził, że nie jest w stanie wypowiedzieć ani jednego słowa więcej.
Pan Miller przez chwilę czekał, po czym nadzwyczaj delikatnie zadał następne pytanie:
– Mógłby mi pan powiedzieć, czy to się stało nagle czy wskutek choroby?
– Nagle. Bardzo nagle. To był wypadek, podczas jej wakacji.
– Rozumiem. Cóż, to oznacza, że doradztwo Towarzystwa Współczucia byłoby dla pana jak najbardziej wskazane. Nie zajmujemy się tragediami, które są efektem chorób.
– Przez jakiś czas pozostawałem pod opieką psychiatrów. Prawdę mówiąc, nic mi nie pomogli.
– Wcale mnie to nie dziwi. Psychiatrzy generalnie mają bardzo konwencjonalne poglądy na to, co jest „lepsze” dla cierpiącego człowieka.
– Niezupełnie rozumiem, co pan ma na myśli.
– Cóż, jeśli jest pan zainteresowany pomocą z naszej strony, może po prostu przyjdzie pan do nas osobiście? Żadna rozmowa jeszcze nigdy nikomu nie zaszkodziła.
– Ile sobie liczycie za takie spotkanie?
– Finansowo zupełnie nic.
– Chce pan powiedzieć, że w ogóle nie ma u was opłat?
– Pozwoli pan, że ujmę to tak. Oczekuję pewnych dowodów wdzięczności od wszystkich ludzi, którym pomagamy. Wyjaśnię to panu, kiedy się spotkamy.
– Wygląda na to, że jest pan pewien, iż do was przyjdę.
– Formułujemy teksty naszych ogłoszeń bardzo starannie. Przemawiają one tylko do osób, którym autentycznie jesteśmy w stanie pomóc.
Znowu zaczęło padać. Martin nie mógł tego widzieć przez zaciągnięte kotary, słyszał jednak plusk wody uderzającej o beton.
– Niech mi pan powie, jak do was trafić – powiedział.
Taksówka zawiozła go przed rozpadającą się bramę, pomalowaną na zielono, znajdującą się na końcu podjazdu niemal nieprzejezdnego dla samochodów z powodu rosnących po obu jego stronach krzaków. Jego buty skrzypiały na mokrej drodze, wysypanej tłuczniem, dopóki nie zobaczył wreszcie wiktoriańskiego budynku z czerwonej cegły. Jego okna były czarne i puste, a jedna z bocznych ścian była zielona od pokrywających ją porostów. Po trawniku skakały trzy wielkie kruki, odleciały jednak, kiedy go zobaczyły. Wylądowały na dachu, gdzie zastygły w bezruchu jak trzy ponure zapowiedzi czegoś bardzo złego.
Martin podszedł do drzwi frontowych i nacisnął dzwonek. Odczekał dwie albo trzy minuty, jednak nikt mu nie otworzył, dlatego zadzwonił jeszcze raz. Nie był w stanie usłyszeć dzwonka z wnętrza domu. Na środku drzwi wisiała skorodowana kołatka z twarzą mnicha w kapturze. Zastukał nią dwukrotnie i znowu czekał.
W końcu drzwi się otworzyły. Przed Martinem stanęła blada kobieta z włosami skręconymi na czubku głowy w niby to bezładnym, ale w rzeczywistości wymyślnym koku. Miała na sobie prosty szary fartuch i brudne białe skarpetki.
– Pan Martin, prawda? – powiedziała. Wyciągnęła do niego rękę. – Mam na imię Sylvia.
– Dzień dobry, Sylvio. Nie byłem pewien, czy trafiłem do właściwego domu.
– Och, trafiłeś, Martinie. Uwierz mi, trafiłeś. Proszę, wejdź do środka.
Martin wszedł za nią do wielkiego mrocznego holu, w którym pachniało smażoną cebulą i lawendowym środkiem do czyszczenia podłóg. Po prawej stronie holu szerokie schody wiodły na półpiętro, które ozdabiało wysokie okno z witrażami w kolorach bursztynowym, brązowym i bladoniebieskim. Witraże przedstawiały dwóch mnichów w kapturach, pogrążonych w modlitwie, oraz trzecią postać, w grubym płaszczu, wyglądającym jakby wykonano go ze skór gronostajów, łasic i szczurów wodnych, pozszywanych razem. Ich usta były otwarte, a ich łapy bezwładnie zwisały. Ta trzecia postać miała głowę odwróconą do tyłu, nie można więc było stwierdzić, kto to jest lub kto to ma być.
Sylvia poprowadziła Martina przez hol, aż dotarli do dużego salonu na tyłach domu. Jego ściany wyklejono brązową tapetą i umeblowano brązowymi meblami. Na ścianach wisiały dwa ponure obrazy, prezentujące wiejskie widoczki. W pokoju były trzy inne osoby – dwóch mężczyzn i kobieta. Kiedy Martin wszedł do środka, odwrócili się, a siwowłosy mężczyzna w luźnym brązowym rozpinanym swetrze wstał i wyciągnął do Martina rękę. Drugi mężczyzna nie ruszył się, pozostając na swoim miejscu w zniszczonym fotelu. Miał ciemne włosy i głębokie czarne obwódki pod oczyma. Kobieta stała przy oknie z filiżanką kawy z mlekiem w ręce. Była tak chuda, że niemal przejrzysta.
– Mam na imię Geoffrey – powiedział siwowłosy mężczyzna, potrząsając ręką Martina. – Możesz jednak zwracać się do mnie Sticky; moja droga Mary tylko tak mnie nazywała. To dlatego, że jestem namiętnym zbieraczem znaczków.
– Sticky, stuknięty zbieracz znaczków – wtrącił ciemnowłosy z akcentem z West Country.
Sticky posłał Martinowi cierpki uśmieszek.
– To jest Terence. Czasami Terence bywa nadzwyczaj dobroduszny, ale przez większość czasu jest nadzwyczaj napastliwy. Ale zaakceptowaliśmy go takiego, jaki jest.
– Co znaczy, że nauczyli się trzymać gębę na kłódkę – powiedział Terence.
Sticky zignorował go.
– Przedstawiam ci także Theresę. Swego czasu była doskonałą wokalistką. Śpiewała w Cheltenham Ladies’ Chorus.
Theresa niemal niedostrzegalnie skinęła Martinowi głową.
– Szkoda – powiedział Sticky. – Od kiedy straciła rodzinę, nie zaśpiewała ani jednej nutki.
– A jaka w tym szkoda? – zapytał Terence. – Ja nie zaorałem ani jednej bruzdy, ty nie włożyłeś do klasera ani jednego nowego znaczka, a z kolei Sylvia nie złożyła ani jednego naszyjnika. Żeby cokolwiek robić, musisz mieć ku temu powód, prawda? Powód. A nikt spośród nas nie ma ani jednego powodu, żeby oddychać, że nie wspomnę już o śpiewaniu.
– Daj spokój, Terence – złajał go Sticky. – Przecież wiesz, że je mamy. Wiesz, po co tutaj jesteśmy, wszyscy.
W tym momencie otworzyły się kolejne drzwi po przeciwnej stronie salonu i, podpierając się laską, do pokoju wszedł wysoki mężczyzna. Był bardzo chudy, niemal kompletnie wyniszczony. Miał stalowoszare włosy, zaczesane na tył głowy i nos ostry jak ostrze siekiery. Jego oczy były tak wyblakłe, że wyglądały, jakby doświadczenie życiowe i ból wyprały z nich wszelki kolor. Przez lewy policzek mężczyzny biegła trójkątna szrama, która znikała pod linią włosów.
Mężczyzna nosił dwurzędowy czarny garnitur z niemodnymi szerokimi klapami. Kiedy wszedł do pokoju, Martin odniósł wrażenie, że pod ubraniem jego ciało jest połamane i poskręcane. Świadczył o tym sposób, w jaki kołysał się i balansował na stopach, przemierzając dywan.
– Martin – odezwał się głosem, który przypominał tarcie papieru ściernego po szkle. – Wybacz, że nie podam ci ręki.
– Tak, panie Miller.
– Tybalt, bardzo proszę. Wiem, że to dziwaczne i pretensjonalne imię. Mój ojciec był nauczycielem angielskiego w bardzo pretensjonalnej szkole podstawowej dla chłopców.
Opadł na jeden z foteli i umieścił laskę między kolanami.
– Musisz nam opowiedzieć, kogo i w jaki sposób straciłeś, Martin. Ale zanim to zrobisz, twoi współbracia w cierpieniu opowiedzą ci, dlaczego zdecydowali się poszukać pomocy w Towarzystwie Współczucia. Sticky, może ty zaczniesz?
– To głupia sprawa, naprawdę – powiedział Sticky, jakby miał za chwilę opowiadać o czymś niewiele bardziej traumatycznym niż porażka w lokalnym meczu krykieta. – Przez cały dzień zamierzałem opiekować się moim wnukiem. Był pięknym małym chłopcem. Miał jasne włosy. Mocne małe nóżki. Mieliśmy pojechać na plażę i szukać krabów. Usiadłem za kierownicą, żeby wyjechać samochodem z garażu, i nie zdałem sobie sprawy, że zostawiłem otwarte drzwi do domu. Dziecko wybiegło za mną. Wyjechałem tyłem z garażu, a chłopak był tak mały, że nie zobaczyłem go stojącego za samochodem. Przejechałem go. Powoli. I zatrzymałem auto kołem na jego małym brzuszku.