– Nie chciałbym niczego wbijać ci do głowy przedwcześnie. A poza tym, gdybym ci powiedział, wcale nie chciałbyś się już zabić.
– Przecież ja chcę umrzeć – odparł Martin. – Chcę, żebyś odciął mi głowę i mnie zabił. Muszę się dowiedzieć, przez co przeszła Sarah. Muszę dokładnie wiedzieć, co czuła.
– Zatem znalazłeś się we właściwym miejscu. Tutaj się tego dowiesz. Właśnie dlatego nazywamy się Towarzystwem Współczucia.
Następny poranek był chłodny i pochmurny, a w budynku było tak ponuro, że trzeba było zapalić światła. Wszyscy zgromadzili się na śniadanie w kuchni. Martin nie zdołał tknąć niczego poza filiżanką kawy. Sylvia siedziała u szczytu stołu z włosami spiętymi w kok. Sprawiała wrażenie jeszcze bledszej niż zwykle, a pod oczami miała ciemne obwódki. Z szyi zwisał jej mały srebrny krucyfiks.
O wpół do ósmej Tybalt wkroczył do środka przez drzwi ogrodowe. Ubrany był w długi czarny płaszcz z wysoko postawionym kołnierzem.
– Zatem – odezwał się, zacierając ręce – wszystko jest gotowe, Sylvio. Czy ty także jesteś przygotowana?
Sylvia odstawiła filiżankę z herbatą. Rozejrzała się po twarzach zgromadzonych osób, jednak się nie uśmiechała.
– Nie lubię pożegnań – powiedziała. – A poza tym i tak znowu się spotkamy, prawda?
Theresa pochyliła się nad stołem i ujęła jej dłoń. W oczach miała łzy.
– Zazdroszczę ci – powiedziała. – Nawet nie wiesz, jak ci zazdroszczę.
– Nikt z was nie musi wychodzić i na to patrzeć – ostrzegł Tybalt. – To w końcu chwila przeznaczona wyłącznie dla Sylvii. Jeśli jednak zechcecie być razem z nią, z pewnością będzie wam wdzięczna.
Sylvia wstała. Ubrana była w prostą zieloną płócienną suknię. Miała bose stopy. Tybalt wrócił do ogrodu, a ona podążyła za nim. Pozostawiła za sobą uchylone drzwi.
– Ja nie idę, nie mogę – powiedziała Theresa.
Terence milczał, jednak nie uczynił żadnego ruchu, który by świadczył o tym, że chce wstać od stołu. Sticky wyszedł na chwilę do holu, po czym wrócił z brązowym tweedowym płaszczem i szalem w kratę.
– A ja tam pójdę. Biedna dziewczyna zasługuje na to, żeby ktoś przy niej był. To straszna rzecz, umierać w samotności.
– Nie! – zawołała Theresa.
Sticky w przepraszającym geście położył dłoń na jej ramieniu.
– Przepraszam, nie chciałem cię zdenerwować. Martin sam nie wiedział, czy chce obserwować śmierć
Sylvii czy nie. Sticky jednak powiedział do niego:
– Chodź, stary. Nigdy nic nie wiadomo. Kiedy to zobaczysz, może zmienisz zdanie?
Wyszli do ogrodu. Trawa pod ich stopami była mokra, a poranna rosa lśniła wilgocią na gałęziach jabłoni. Martin drżał, i to wcale nie z powodu zimna. W odległym kącie ogrodu stała zniszczona szopa z powybijanymi szybami w oknach. Na wprost szopy na ziemi klęczała Sylvia.
Tybalt stał przy niej i za pomocą srebrnej żaroodpornej taśmy przyklejał do jej skroni elektrody. Trochę dalej, na starym metalowym stoliku, ustawiony był komputer wraz ze sprzętem do rejestrowania uderzeń serca i aktywności mózgu Sylvii.
Martin i Sticky zatrzymali się w stosownej odległości, przy jednym z drzew. Na pobliskim płocie przysiadł wędrowny drozd. Ćwierkał i badawczo się im przyglądał. Sylvia wyglądała tak zwyczajnie i była tak blada, że przywodziła Martinowi na myśl Joannę d’Arc na moment przed spłonięciem na stosie. Na jej twarzy malował się jednak absolutny spokój, a jej oczy wzniesione były ku niebu, jakby była już całkowicie przygotowana na to, co wkrótce miało się z nią stać. Jakby zupełnie beznamiętnie na to czekała.
Minęło prawie dziesięć minut, zanim Tybalt przymocował we właściwym miejscu ostatnią elektrodę. Tymczasem Martin zaczynał tracić pewność siebie.
– Chyba pójdę do środka – powiedział do Sticky’ego.
Sticky złapał go jednak za rękę i mocno zacisnął na niej swoją dłoń. Nie zamierzał go puścić.
– Nigdzie nie pójdziesz – oznajmił.
Tybalt podszedł do metalowego stolika, po czym włączył komputer i sprzęt do nagrywania. Następnie wszedł do szopy i zaraz z niej wyszedł, niosąc duży niebieski kanister na benzynę. Powiedział do Sylvii, żeby zakryła twarz dłońmi, po czym odkręcił wieczko z kanistra i zaczął wylewać jego zawartość na głowę Sylvii. Kobieta zadrżała i wydała przytłumiony, wysoki okrzyk. Tybalt wcale nie wylewał na nią benzyny. Był to gęsty, zielonkawy żel, bardzo powoli kapiący z głowy na szyję i na ramiona Sylvii. Nawet z odległości dwudziestu stóp Martin wyczuł jego zapach. Był to żel do usuwania powłok malarskich. Musiał palić nagą skórę Sylvii na rękach i na szyi już w momencie, gdy się z nią stykał.
Tybalt miał ponury wyraz twarzy. Pracował tak szybko, jak tylko się dało. Wziął do ręki wielki pędzel i rozsmarował żel wzdłuż całej sukni Sylvii, z tyłu i z przodu, a także na jej nogach. Trzęsła się już, cierpiąc straszliwe katusze, wciąż jednak trzymała dłonie przyciśnięte do twarzy, a z jej ust wydobywały się jedynie głośne, powtarzające się westchnienia. Jednak ból, który ją już ogarniał, był niczym w porównaniu z cierpieniem, któremu miała zostać poddana za chwilę.
Bez chwili wahania Tybalt wyciągnął z kieszeni zapalniczkę i ją zapalił.
– Czy jesteś całkowicie pewna, że tego chcesz? – zapytał głosem tak cichym, że Martin z trudem go usłyszał.
Wciąż przyciskając ręce do twarzy, Sylvia pokiwała głową.
Tybalt podpalił jej spięte na czubku głowy włosy i w jednej chwili jej głowa stanęła w płomieniach. Martin aż podskoczył, wstrząśnięty, Sticky jednak mocno trzymał jego rękę. Jeszcze nigdy w życiu nie widział płonącego człowieka. Był to tak przerażający widok, że aż nie wierzył, iż to, na co patrzy, dzieje się naprawdę. Włosy Sylvii paliły się z cichym trzaskiem, sypiąc małymi iskrami. Wkrótce ogień dotarł do jej uszu, wysuszając je i zwijając jak kawałki bekonu na patelni. Kobieta wciąż trzymała dłonie przy twarzy, mimo że czubki jej palców już płonęły. W następnej chwili jednak żel do usuwania powłok malarskich eksplodował z cichym szumem i płomienie ogarnęły całą Sylvię.
Martin nie potrafił zrozumieć, jak to możliwe, że kobieta wytrzymuje ból, w ogóle się nie ruszając. Płomienie były tak potężne, że prawie jej nie widział. Z trudem dostrzegał jedynie jej czerniejące łokcie i nogi, przybierające coraz bardziej szkarłatny kolor. Wreszcie jednak oderwała ręce od twarzy i wydobyła z siebie najbardziej przejmujący krzyk, jaki Martin kiedykolwiek słyszał. Nie był to krzyk agonii, był to krzyk totalnej, absolutnej desperacji.
Sylvia starała się utrzymać na nogach. Martin instynktownie poruszył się, chcąc jej pomóc, jednak Sticky wciąż mocno trzymał go za rękę.
– Przecież tego chcesz, człowieku. Po to tutaj przyjechałeś!
Sylvia przewróciła się na trawę. Płomienie dosłownie wylizywały jej twarz. Dwa lub trzy razy otworzyła usta, «jednak jej płuca były już zbyt wypalone, aby mogła znów krzyknąć. Ogień pochłaniał jej suknię, a skórę na udach zamieniał w węgiel drzewny. Zatrzęsła się, gdy zaczęły płonąć końcówki jej nerwów, w końcu jednak znieruchomiała i stało się jasne, że nie żyje. Ku szaremu porannemu niebu unosił się gęsty dym, a odór spalonego mięsa sprawiał, że w gardle Martina urosła wielka kula.
Tybalt wyłączył sprzęt i podszedł do niego oraz Sticky’ego z grobową miną.
– Myślę, że zrozumiała, przez co przeszedł jej mąż. Mam nadzieję.
– Zarejestrowałeś coś? – zapytał Martin.
– Dowiem się tego dopiero, kiedy przeanalizuję wszystkie obrazy.
– Głupio by było, gdyby umarła nadaremnie.
– Nie umarła nadaremnie. Umarła, ponieważ była ludzką istotą, a ludzkie istoty powinny mieć wybór co do sposobu własnej śmierci. Ale… Nie zmieniłeś zdania, prawda?