– To brzmi jak horror, John.
– Masz więcej niż stuprocentową rację, Velmo.
– Ale ta kula, John… Skąd ona się wzięła?
– Tego właśnie chciałbym się dowiedzieć, Velmo. Nie mogę jej pokazać inspektorom, ponieważ straciłbym pracę, a jeśli stracę pracę, nie będę w stanie zapłacić za naprawę samochodu i Nils Guttormsen mi go skonfiskuje, przez co nigdy już nie wrócę do Baton Rouge, chyba że, kurwa, spacerem, a to jest aż dwa tysiące trzysta siedem mil. – Aż tak daleko?
– Tak daleko.
– Dlaczego nie pokażesz jej Eddiemu Bertilsonowi?
– Czego?
– Kuli. Dlaczego nie miałbyś jej pokazać Eddiemu Bertilsonowi? Z Bertilson’s Sporting Guns and Ammo. To sklep z bronią, niedaleko stąd, na Orchard Street. Eddie powie ci, skąd pochodzi ta kula.
– Tak myślisz?
– Ja nie myślę, ja wiem. Eddie wie wszystko o broni i amunicji. Był kiedyś mężem mojej kuzynki Patricii.
– Jesteś moją gwiazdą, Velmo. Tak właśnie zrobię. Kiedy wrócę, może zjemy razem jakąś kolację, a potem z wielką energią będę się z tobą kochał.
– Nie.
– Nie?
– Lubię cię, John, ale nie.
– Och!
Eddie Bertilson był jednych z tych wszędobylskich natręciuchów, którzy najpierw z dostępnych źródeł spisują numery samolotów wojskowych, stacjonujących w Turcji, a później z wielkim zdziwieniem dają się aresztować za szpiegostwo. Muszę jednak przyznać, że o broni i amunicji wiedział dosłownie wszystko. Kiedy tylko wziął kulę do ręki, natychmiast wiedział, co to takiego.
Był niski i łysy, nosił okulary o przyciemnianych szkłach, z uszu wyrastały mu włosy, a chodził ubrany w koszulkę z wizerunkiem Grateful Dead, noszącą wyraźne dowody na to, że często wyciera w nią tłuste palce. Wcisnął w oko jubilerskie szkło powiększające i przez chwilę obracał kulę na wszystkie strony.
– Skąd pan to ma? – chciał wiedzieć.
– Muszę panu powiedzieć?
– Nie, nie musi pan, bo to ja powiem panu, gdzie ją pan znalazł. Wśród pamiątek weteranów z Wietnamu.
– Naprawdę?
Sklep z bronią był mały, ciasny i śmierdział oliwą. W gablotach za kontuarem znajdowały się strzelby myśliwskie najróżniejszych marek, a na ścianach wisiały fotografie wszystkiego, co człowiek odwiedzający Calais chciałby zabić: słonek, cieciorników, brązówek, krzyżówek oraz cyranek o niebieskich skrzydłach i cyranek o zielonych skrzydłach.
– Jest to pocisk kalibru 7.92, Gewehr Patrone 98, standardowa amunicja do Maschinengewehr 34, karabinu maszynowego, zaprojektowanego przez Louisa Stange’a dla armii niemieckiej w 1934 roku. Po drugiej wojnie światowej używali jej Czesi, Francuzi, Izraelici i Biafrańczycy. Trochę tej amunicji, ukradzionej Francuzom, pojawiło się w Wietnamie.
– Zatem to kula z karabinu maszynowego?
– Właśnie – odparł Eddie, rzucając pocisk na moją otwartą dłoń, wielce usatysfakcjonowany z własnej ekspertyzy.
– Zatem nikt by jej raczej nie używał, żeby zabić, powiedzmy, krowę?
– Nie. To niedorzeczne.
Następnego ranka Chip i ja otworzyliśmy restaurację jak zwykle i o ósmej była zatłoczona po same okna. Krótko przed dziewiątą zajechała przed nią czarna furgonetka i wysiadło z niej dwóch facetów w białych czapkach i fartuchach. Przeszli boczną alejką i zapukali do restauracji od zewnątrz, do drzwi kuchennych.
– Dostawa z St Croix Meats – powiedział jeden z nich. Był krępym mężczyzną z wąsem morsa i ukośną ciętą raną, biegnącą w poprzek ust, jakby ktoś kiedyś za pomocą maczety kazał mu się zamknąć.
– Jasne – powiedział Chip i otworzył zamrażarkę.
Dostawca razem z kumplem zapakowali do zamrażarki dziesięć kartonowych pudeł, opatrzonych nalepką „mrożone hamburgery”.
– Zawsze odbierasz hamburgery z tej samej firmy? – zapytałem Chipa.
– Jasne, od St Croix. Pan Le Renges jest jej właścicielem.
– Aha.
Nic zatem dziwnego, że pan Le Renges nie chciał rozmawiać z dostawcą na temat kuli, był nim on sam. Przechyliłem głowę, chcąc przeczytać adres. US Route numer 1, a więc droga międzystanowa numer 1, Robbinstown.
Było jasne, słoneczne popołudnie i lasy wokół Calais mieniły się złotem, purpurą i wszystkimi odcieniami rdzy. Velma prowadziła auto autostradą międzystanowa numer 1. Z radia cicho sączyły się dźwięki Something Stupid w wykonaniu Nancy i Franka Sinatry.
– Nie wiem, dlaczego to robisz, John. To znaczy, kogo w ogóle obchodzi, że ktoś znalazł kulę karabinową w swoim hamburgerze?
– Mnie to obchodzi, Velmo. Uważasz, że będę w stanie spokojnie przeżyć resztę życia, nie dowiedziawszy się, jakim sposobem amerykańska krowa została postrzelona kulą z karabinu maszynowego rodem z Wietkongu?
Znalezienie St Croix Meats zabrało nam prawie godzinę, ponieważ jego budynek znajdował się na tyłach strefy przemysłowej. Miał kształt prostokąta, stało przed nim sześć albo siedem czarnych furgonetek i nigdzie nie było widać logo firmy. O tym, że dotarliśmy na właściwe miejsce, przekonałem się dopiero wtedy, gdy zobaczyłem pana Le Rengesa, przechadzającego się przed budynkiem z największym i najokropniejszym psem, jakiego kiedykolwiek widziałem. Nie jestem ekspertem, jeśli chodzi o psy, nagle jednak jasno zdałem sobie sprawę, kto zamieścił ogłoszenie w „The Quoddy Whirlpool” w sprawie wyprowadzania presa canario.
– Co chcesz teraz zrobić? – zapytała mnie Velma. Przed bramą stał strażnik i nie było najmniejszej szansy, że facet ważący 289 funtów w rozwianym białym płaszczu przeciwdeszczowym przejdzie tamtędy bez zwracania na siebie uwagi.
W pewnej chwili zobaczyłem jednak tego samego mężczyznę z ukośną raną, który dzisiaj rano dostarczył hamburgery do restauracji. Wskoczył do kabiny jednej z furgonetek, włączył silnik i zaczął manewrować nią na dziedzińcu.
– Jedźmy za tą furgonetką – poprosiłem Velmę.
– Po co, John?
– Chcę tylko zobaczyć, dokąd pojedzie.
– Przecież to miała być randka, John.
– Jeszcze będzie, obiecuję.
– Kolacja i energetyczna miłość?
– Moglibyśmy dać sobie spokój z kolacją, jeśli nie jesteś głodna.
Jechaliśmy za furgonetką prawie przez dwie i pół godziny, aż w końcu zaczęło się ściemniać. Zaskoczyło mnie, jaką trasę wybrali kierowcy. Najpierw zatrzymali się w małym centrum medycznym w Pembroke. Potem pojechali do kliniki weterynaryjnej na przedmieściach Mathias. Następnie okrężną drogą ruszyli do Calais, odwiedzając po drodze dwie małe fermy mleczne, i wreszcie zatrzymali się w mieście przy tylnym wejściu do Calais Memoriał Hospital.
Nie zawsze mogliśmy obserwować, co się dzieje, ale na jednej z ferm mlecznych dostrzegliśmy, jak kierowcy wynoszą z budynków krowie tusze, a w Memoriał Hospital zobaczyliśmy, jak wypychają na zewnątrz wielkie kontenery na kółkach, bardzo przypominające pojemniki na brudną bieliznę.
– Muszę już wracać do pracy – powiedziała Velma. – O szóstej zaczynam zmianę.