– Nie rozumiem tego, Velmo. Wywieźli z tych ferm martwe krowy, lecz przecież przepisy federalne stanowią, że bydło należy oporządzać najpóźniej dwie godziny po uboju. Po tych dwóch godzinach bakterie rozmnażają się w takim tempie, że jest niemal niemożliwe, żeby się ich pozbyć.
– Zatem pan Le Renges robi swoje hamburgery ze zgniłej wołowiny?
– Wszystko na to wskazuje. Ale to chyba jeszcze nie wszystko. Rozumiem zgniłą wołowinę. Dziesiątki ubojni jej używają. Dlaczego jednak furgonetka zajechała do szpitala? I do weterynarza?
Velma zatrzymała samochód przed motelem i popatrzyła na mnie.
– Och, chyba nie myślisz poważnie o tym, co mówisz?
– Muszę zajrzeć do środka fabryki, w której pakują mięso, Velmo.
– Jesteś pewien, że nie ugryzłeś kęsa większego, niż jesteś w stanie przeżuć?
– Bardzo trafne pytanie, Velmo.
Poziom mojej energii znów zaczął opadać, dlatego potraktowałem się kanapką ze smażonymi krewetkami i kilkoma butelkami Molsona oraz trójkątnym ciastkiem orzechowym w dietetycznym rozmiarze. Następnie poszedłem do szpitala i zbliżyłem się do tylnego wyjścia, gdzie wcześniej parkowała furgonetka z St Croix Meats. Szpitalny portier o tłustych włosach i zezowatym spojrzeniu stał na zewnątrz i palił papierosa.
– Jak leci, przyjacielu? – zapytałem go.
– W porządku. Mogę panu w czymś pomóc?
– Chyba tak. Szukam przyjaciela. W dawnych latach sporo razem wypiliśmy.
– Naprawdę?
– Ktoś mi powiedział, że gdzieś tutaj pracuje, jest kierowcą furgonetki. Dowiedziałem się, że widziano go w okolicy szpitala.
Portier o tłustych włosach wypuścił dym przez nos.
– Furgonetki przyjeżdżają tu i wyjeżdżają przez cały dzień.
– Ten facet ma brzydką bliznę, biegnie w poprzek jego ust. Trudno go nie zapamiętać.
– Chodzi panu o faceta z BioGlean?
– BioGlean?
– Jasne. Zbierają, jak by to powiedzieć, resztki po zabiegach chirurgicznych i się ich pozbywają.
– Co to znaczy „resztki po zabiegach chirurgicznych”?
– Chyba pan wie, co to takiego. Komuś amputuje się nogę, komuś obetnie rękę. Poza tym płody po aborcji i tak dalej. Zdziwiłby się pan, ilu takich rzeczy pozbywa się pracujący pełną parą szpital.
– Myślałem, że się je pali.
– Wcześniej tak było, ale BioGlean specjalizuje się w usuwaniu takich szczątków, a poza tym przekazywanie ich tej firmie jest tańsze niż utrzymywanie przez cały dzień spalarni na chodzie. Ludzie z BioGlean oglądają nawet wraki samochodów na złomowiskach i wydobywają z nich resztki zwłok. To pan nie wie, że gliniarze tego nie robią, mechanicy nie chcą robić, a przecież ktoś musi. – Portier urwał, po czym rzucił pytanie: – Jak pan się nazywa? Następnym razem, kiedy pański przyjaciel się tu pokaże, powiem mu, że go pan szukał.
– Ralph Waldo Emerson. Zatrzymałem się w Chandler House przy Chandler.
– Jasne. Ralph Waldo Emerson. Zabawne. Gdzieś już słyszałem to nazwisko.
Pożyczyłem samochód od Velmy i wróciłem do Robbinstown. Zaparkowałem w cieniu wielkiej hurtowni komputerowej. Budynek St Croix Meats otoczony był wysokim płotem, zwieńczonym drutem kolczastym, a prowadząca na dziedziniec firmy brama była jasno oświetlona. W budce przy wjeździe siedział umundurowany strażnik i czytał „The Quoddy Whirlpool”. Przy odrobinie szczęścia lektura gazety powinna go uśpić i mógłbym obok niego przejść.
Czekałem prawie godzinę, jednak nie kroiła się żadna okazja, żebym mógł się wślizgnąć do środka. Wszystkie światła paliły się jasno, a od czasu do czasu moim oczom ukazywali się robotnicy w kaskach i w długich gumowych fartuchach, wchodzący i wychodzący z budynku. Może nadszedł czas, żebym zrezygnował z odgrywania roli detektywa i zatelefonował na policję?
Temperatura na dworze z każdą chwilą była coraz niższa. W małym volkswagenie Velmy zaczynałem marznąć i cierpnąć. Wreszcie musiałem wysiąść i rozprostować nogi. Podszedłem do bramy tak blisko, jak tylko mogłem, by nie zostać zauważony, i przystanąłem pod stanowczo zbyt cienkim pniem klonu. Czułem się jak słoń, który próbuje jję skryć za latarnią uliczną. Strażnik wciąż nie spał. Może czytał ekscytujący artykuł o nagłym spadku cen dorszy?, Chciałem dać już sobie spokój, kiedy za plecami usłyszałem nadjeżdżający samochód. Zdołałem jakoś się ukryć za drzewem i pan Le Renges przejechał obok mnie, zmierzając prosto do bramy. W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że obok niego w leksusie ktoś siedzi, jednak zaraz zdałem sobie sprawę że to tylko wielki, wstrętny presa canario. Wyglądał jak skrzyżowanie doga niemieckiego z kundlem z piekła rodem, jednak był znacznie większy. Na chwilę odwrócił łeb i zobaczyłem w jego ślepiach szkarłatne płomienie. Wierzcie mi, miałem wrażenie, jakby patrzył na mnie sam szatan.
Strażnik wyszedł z budki, żeby otworzyć bramę. Ucięli sobie z panem Le Rengesem krótką pogawędkę. W mroźnym wieczornym powietrzu z ich ust wydobywały się kłęby pary. Pomyślałem, że mógłbym przykucnąć i spróbować dostać się do rzeźni za samochodem pana Le Rengesa, jednak zaraz doszedłem do wniosku, że nie ma najmniejszej szansy, abym mógł to uczynić niezauważony.
– Wszystko w porządku, Vernon?
– Cicho tu jak w grobie, panie Le Renges.
– Takie odpowiedzi lubię, Vernon. Jak się ma twoja córka, Louise? Poradziła sobie z autyzmem?
– Niezupełnie, panie Le Renges. Lekarze mówią, że to jeszcze trochę potrwa.
Pan Le Renges wciąż rozmawiał ze strażnikiem, kiedy niespodziewanie jedna z jego dużych czarnych furgonetek nadjechała z warkotem i stanęła za leksusem. Kierowca czekał cierpliwie, w końcu pan Le Renges był jego szefem. Przez moment wahałem się, po czym chyłkiem wyszedłem zza drzewka i zaszedłem furgonetkę od tyłu. Przy jej drzwiach do ładowni znajdował się aluminiowy stopień, a na podwójnych drzwiach dwie klamki, których mogłem się przytrzymać.
– Chyba postradałeś cholerne zmysły – powiedziałem sam do siebie.
Mimo to pośpiesznie wspiąłem się na stopień, najzgrabniej, jak tylko potrafiłem. Ktoś tak ciężki jak ja nie wskakuje przecież na stopień samochodu, chyba że chce, aby kierowca podskoczył w kabinie, jak wystrzelony z katapulty i uderzył głową w sufit.
Zdawało się, że pan Le Renges będzie gadał w nieskończoność, w końcu jednak pomachał do strażnika i wjechał na dziedziniec, a furgonetka podążyła za jego leksusem. Mocno przywarłem do tylnych drzwi, w nadziei że nie będę zanadto rzucał się w oczy, strażnik natychmiast jednak zamknął bramę i wrócił do swojej budki, po czym znowu pogrążył się w lekturze gazety, nie rzucając w moim kierunku nawet jednego spojrzenia.
Z rzeźni wyszedł mężczyzna w zakrwawionym białym fartuchu i w kasku, po czym otworzył drzwiczki samochodu pana Le Rengesa. Przez chwilę z nim rozmawiał, po czym pan Le Renges wszedł do budynku. Mężczyzna w zakrwawionym białym fartuchu otworzył drzwiczki po stronie pasażera i pozwolił wielkiemu psu wyskoczyć na zewnątrz. Ten zachłannie obwąchał krew na fartuchu i dopiero wtedy pozwolił się poprowadzić na smyczy. Właściwie to nie wiadomo, kto kogo poprowadził. Wyraźnie usłyszałem odgłos psich łap, skrobiących po asfalcie.
Wszedłem do budynku przez boczne drzwi, z których – jak zauważyłem wcześniej – korzystali wszyscy rzeźnicy. W środku natrafiłem na długi korytarz o mokrej podłodze, wyłożonej kafelkami, a potem na otwarte drzwi prowadzące do szatni i toalety. Na hakach wisiały rzędy kasków oraz gumowe fartuchy i gumowe buty. W powietrzu unosił się wszechogarniający zapach zaschniętej krwi i środków dezynfekujących.