Выбрать главу

– To idź, kretynie, do twojego Pana Boga i powiedz mu, że w mieszkaniu Rüdigera i Gertrudy von Mogmitz na Viktoriastrasse znalazłem zgwałconą przez Ruskich dziewczynę – Mock słowa te cedził bardzo wolno. – I że ta dziewczyna zmarła mi po godzinie na rękach. Potem ją tutaj wiozłem przez całe miasto. Rusz zatem dupsko i przekaż komendantowi te oto słowa: albo mi pozwoli na identyfikację zwłok, czyli na rozmowę z hrabiną von Mogmitz, albo zostawię wam trupa w sadzawce na środku placu apelowego.

Schmoll nadąsał się i wyszedł bez słowa. Poszedł w kierunku drzwi z szyldem „Komendantura obozu”.

Mock odetchnął.

Wiedział, że nie zrealizowałby swojej groźby. Chwytając ludzi w kleszcze szantażu, nigdy wcześniej nie blefował. Ale wszystko się zmieniało i psuło.

Nawet jego słynne imadło szantażu – ulubiona metoda postępowania z ludźmi w ciągu trzydziestu lat pracy w policji – w obozie Breslau – Bergstrasse nie działało.

BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,

W PÓŁ DO CZWARTEJ PO POŁUDNIU

Przez pół godziny nikt Mocka nie wyprosił z pokoju widzeń, a zatem było wielce prawdopodobne, że Schmoll wystraszył się groźby, choć była nierealna, i postanowił całą sprawę zreferować szefowi. Było też bardzo możliwe, że bał się narazić wysokiemu funkcjonariuszowi kripo, było nie było – starszemu rangą oficerowi.

Mock spacerował po pokoju i w końcu tak go zirytował plakat, na którym kostucha siedząca na nieprzyjacielskim samolocie z góry raziła bombą oświetlony dom, że wyszedł z baraku.

Furman, który go tu przywiózł, znudził się czekaniem, przyciągnął furmankę blisko bramy, wyprzągł konia i pozwolił mu wyjadać obrok z worka.

Mock doskonale widział zielony plusz zasłon spowijających ciało dziewczyny. Mijały minuty, dopalały się kolejne papierosy, woźnica drzemał na koźle, obudzone wiosennym słońcem muchy zlatywały się do ciała dziewczyny, a katiusze znaczyły niebo swoimi ogonami. W oddali, mniej więcej nad Prezydium Policji przy miejskiej fosie, wykwitła ogromna kita czarnego dymu.

Ciekawe, w co trafili, zastanowił się Mock i wpadł na osobliwy pomysł: dlaczego jeszcze nikt nie zorganizował zakładów – co zostanie najpierw zniszczone, a co później, która kobieta zostanie najpierw zgwałcona, a która później, czy Breslau padnie w marcu czy w kwietniu?

Nagle do Mocka podszedł mężczyzna w szarym garniturze, ten sam, którego kapitan zauważył podczas rozmowy ze Schmollem. Około czterdziestki, gładko ogolony, krawat źle dobrany, rejestrował Mock, garnitur z dobrej wełny, ani strażnik, ani więzień, zatem kto?

– Profesor filozofii Rudolf Brendel – powiedział cicho mężczyzna, jakby czytał w myślach Mocka.

– Niech pan wejdzie z powrotem do baraku, wyprosi stamtąd strażnika, uchyli okno na dziedziniec i stanie obok. Jestem przyjacielem hrabiny Gertrudy von Mogmitz.

– Wreszcie – szepnął do siebie Mock – wreszcie ktoś, kto być może zidentyfikuje zmarłą, zanim zlecą się do niej wszystkie muchy z Breslau.

Zrobił tak, jak mu polecił dziwny rozmówca, i po chwili strażnik obdarzony przez Mocka papierosem ćmił go spokojnie w drewnianej wygódce za barakiem, a sam Mock stał w pokoju widzeń przy ledwo uchylonym oknie i uważnie słuchał tego, co mówił mu profesor filozofii Rudolf Brendel, który wlazł między rabaty okalające barak.

– Słyszałem od Schmolla, że chce pan się widzieć z hrabiną. To niemożliwe. Może pan się widzieć tylko ze mną.

– Nie chcę rozmawiać z panem, lecz z hrabiną. Dlaczego miałbym rozmawiać z panem? Ona jest Mojżeszem, a pan Aaronem? – Mock czuł się osobliwie, kierując pytania do ściany.

– Jestem jej przyjacielem – zza okna dobiegła szybka odpowiedź. – I jedynym człowiekiem, który jest łącznikiem pomiędzy nią a światem zewnętrznym. A pan kim jest, kapitanie, i czego pan chce od hrabiny?

Mock, zanim odpowiedział, zamyślił się głęboko. Trwało to dłuższą chwilę. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że rozmawia z szaleńcem. Po co mu ta rozmowa?

Co jest tak ważne, aby tracić cennego papierosa na rzecz strażnika z pokoju widzeń – czerwonogębego prostaka(sądząc po wymowie – z Zagłębia Ruhry), który trzyma teraz ostatniego z zapasu astorów między kciukiem a palcem wskazującymi dmucha w kiblu niczym parowóz?

Identyfikacja, pomyślał, chcę ją zidentyfikować lub oddać do bezimiennej mogiły.

Nie chcę więcej widzieć jej rozerwanych ust, zaschniętej krwi na łonie i ścięgien wystających z odciętego przegubu. Rozmawiam z tym wariatem, bo jest to jedyna osoba, która w ogóle chce rozmawiać ze mną w tej sprawie.

– Identyfikacja zwłok – powiedział Mock. – Oto, co mnie tutaj sprowadza.

– Co ma z tym wspólnego hrabina?

– Zwłoki znalazłem w jej mieszkaniu na Viktoriastrasse – uprościł znacznie Mock.

– Mężczyzna? Kobieta? W jakim wieku? – zza okna dobiegły szybkie pytania.

– Młoda kobieta, około dwudziestu lat.

Zapadła cisza.

Żadnej reakcji Brendla.

Mock wychylił głowę przez okienko. Nikt nie stał już wśród krzewów i rabatek. Mock drgnął. Ktoś dotknął jego ramienia. Profesor Brendel był w pokoju widzeń i patrzył na niego przerażonym wzrokiem. Jego twarz pokrywały chorobliwe wypieki.

– Może mi ją pan pokazać? – zapytał Brendel.

BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,

TRZY KWADRANSE NA PIĄTĄ PO POŁUDNIU

Woźnica Otto Taraba leżał na swoim wozie, obok trupa, i kurzył najtańszy tytoń, napawając się ciepłem wiosennego popołudnia. Podobnie jak jego stara kobyła całkowicie zobojętniał na wszystko, co przerażało ostatnich mieszkańców twierdzy Breslau – w Rosjanach widział jedynie tych, którzy dadzą mu więcej zarobić, produkując większą liczbę zabitych, swoich rodaków zaś, ginących na obrzeżach miasta, przeliczał wyłącznie na wódkę i tytoń – bo tylko taką zapłatę uważał za najpewniejszą w trudnych dzisiejszych czasach.

Obecny kurs był wyjątkowy, bo Taraba podjął się go, otrzymawszy normalne honorarium – w jednostkach monetarnych. Do pełni szczęścia brakowało mu jeszcze dwudziestu flaszek bimbru i dlatego stawał się mniej wybredny w kwestii zapłaty.

Kiedy już osiągnie liczbę czterdziestu butelek, położy się na swym starym wozie i będzie pił wiele dni, przerywając tę błogą czynność podrzucaniem obroku starej kobyle. Wtedy już mu będzie wszystko jedno. Przed laty ustalił, że wakacje są wtedy, gdy w jego stajni zgromadzi się czterdzieści flaszek wódki, co nie było wcale łatwe, zważywszy na bieżące zużycie.

Zobaczywszy, że jego pasażer zbliża się do zasieków z jakimś cudakiem w szarym garniturze, woźnica Taraba podniósł się nieufnie z wozu i gryząc w zębach trawkę, przyglądał się wojskowemu ze spaloną gębą, który wykonywał jakieś gwałtowne ruchy.

Byli koło dwudziestu metrów od wozu.

– Co jest? – krzyknął Taraba.

– Odsłoń i pokaż jej twarz temu panu – odkrzyknął stary oficer.

Taraba wymacał głowę trupa i zdjął z niej zasłonę.

Potem chwycił dziewczynę za włosy i wyciągnął głowę poza krawędź wozu.

Cudak w szarym garniturze oparł się gwałtownie o budkę wartowniczą, stary oficer machnął ręką, woźnica upuścił trupa z powrotem na deski swego karawanu, położył się na wozie obok trupa i zaczął kontemplować osobliwe dźwięki rosyjskiej mowy, które – wzmocnione megafonami – dobiegły bardzo wyraźnie zza linii frontu.

BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,

PIĄTA PO POŁUDNIU

Profesor Brendel opierał się dalej o budkę strażniczą. Twarz miał prawie tak szarą jak ubranie. Oddychał szybko i gwałtownie.

– Kto to jest? – zapytał spokojnie Mock.