BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
DZIESIĄTA WIECZÓR
Eberhard Mock dojechał na Zwingerplatz rikszą, którą zamówił dla niego barman ze „Schlesierland”, wyświadczając mu tym niewiarygodną wprost łaskę. Jeszcze większą łaskę wyświadczył mu rikszarz, odwożąc pijanego profesora Brendla na Borsigstrasse i pomagając odtransportować go do mieszkania na pierwszym piętrze.
Rikszarzowi asystował przy tym stróż kamienicy, który wykazywał wiele współczucia dla pijanego profesora, znał go od dziecka i nazywał „nasz mały Rudi”.
– Od śmierci matki i siostry często pije – mruknął stróż, ścierając z brody „małego Rudiego” skutki zmieszania likieru z pasztetem.
Mock usłyszał to jak przez mgłę i szybko pogrążył tę informację we mgle własnej niepamięci. Nie wypytywał stróża o okoliczności śmierci rodziny profesora, ponieważ miał dość łzawych i mrożących krew w żyłach historii o mordowaniu nieszczęsnych Niemców przez zawszonych czerwonoarmistów, nie chciał więcej słyszeć o dzielnych psach (oczywiście owczarkach niemieckich!), które odwdzięczając się za miłość małych dziewczynek, rzucały się do gardeł gwałcicielom z czerwoną gwiazdą na czapce, po czym ginęły przeszyte serią z pepesz, irytowały go kolejne okropności wojny, tak jak irytowały go podobne do siebie bliźniaczo naloty, wysokie wycie syren i tupot nóg na piwnicznych schodach.
To wszystko go denerwowało, ponieważ utraciło walor sensacji i stało się równie banalne jak codzienne wypróżnianie, a – poza tym – miało posmak czegoś, co Mock w swej zdeprawowanej sprawiedliwością duszy odczuwał jako słuszną karę, właściwą zapłatę za zamknięcie na zawsze dobrotliwych oczu jego przedwojennego dentysty, doktora Zuckermanna.
Pełne współczucia słowa stróża Mock zatopił natychmiast w odmętach niepamięci, bo nie chciał zastanawiać się po raz kolejny nad sensem sprawiedliwości czy niesprawiedliwości dziejowej, jakiej ofiarą padła dzisiaj Berta Flogner, nie chciał po raz setny sobie wmawiać, że śmierć jest prostą antytezą życia, a jej brak uniemożliwiałby osiągnięcie syntezy krystalicznego, logicznego piękna, o jakim marzył na początku XIX wieku mędrzec z Berlina.
Mock stał półpijany w drzwiach mieszkania profesora Brendla i – obserwując kurz zbity w latające kule i skołtunioną pościel – w tym starokawalerskim zaduchu zapominał szybko o słowach stróża, bo gdyby je zapamiętał, musiałby przyznać, że cierpienie rodzaju ludzkiego nie jest wcale warunkiem koniecznym istnienia boskiej symfonii świata, czyli potrzebnym jej dysonansem, lecz jest kakofonicznym zgrzytem, błędem nie do wybaczenia, tak jak przeraźliwym zaprzeczeniem ludzkiej anatomii jest przegub, z którego wystają żyły i ścięgna – jak druty z przerwanego kabla.
Mock nie chciał widzieć ani odczuwać śmierci najlepszego z możliwych światów – wilgotnego i malarycznego świata nadodrzańskiej metropolii. Pobudzony widokiem pełnych piersi i krągłych bioder, chciał jedynie odprawiać odwieczny rytuał. Chciał go odprawić w swym domu z własną żoną. Wspiął się zatem na swoje trzecie piętro, otworzył drzwi i stanął w drzwiach kuchni, której okna zasłonięte były czarnym papierem. W wątłym blasku świeczki Mock widział zapłakane oczy żony i jej widelec dłubiący w stosikach zasmażanej kapusty, pokrywającej kupiony na kartki wieprzowy sznycel.
Zza drzwi bezokiennej służbówki dobiegało pochrapywanie służącej Marty. Podszedł do Karen i – ciężko stękając – wziął ją na ręce. Nie słuchał protestów żony, zrazu zdecydowanych, potem coraz słabszych, i zanurzył się wraz z nią w ciemność sypialni. Śmiejąc się jak nastolatek, położył ją delikatnie na łóżku. On rozpinał mundur i koszulę, ona mocowała się z paskiem od szlafroka, on ściągał kalesony, ona odrzuciła daleko szlafrok, on zbliżył się do niej, ona ułożyła się wygodnie na plecach, on spojrzał w dół, ona czekała w napięciu, on przeklął cicho alkohol i swoje kapryśne i nieposłuszne membrum uirile, ona ze zdziwieniem obserwowała go, jak podchodzi do okna.
Zastukały pineski po podłodze, czarny papier ze szmerem osunął się na parapet.
Światło księżyca, którego tak pragnął Mock, które jak sądził, wydobędzie z mroku ponętne kobiece ciało i obdarzy go na powrót męskimi siłami, ślizgało się po dużych, obwisłych piersiach, zsuwających się pod pachy, i po załamaniach tłuszczu na brzuchu.
Karen spojrzała z niechęcią na męża – blada poświata wydobywała z ciemności zabliźnione kratery oparzeń i owłosione męskie cycki opadające na wydęty brzuch.
Obydwoje zamknęli jednocześnie oczy.
– Załóż maskę, kochanie – Karen powiedziała to najdelikatniej, jak umiała. – I zasłoń okno. Wiesz, że odsłanianie go może sprawić nam spore kłopoty. I chodź do mnie.
Mock spełnił tylko dwie pierwsze prośby swojej żony, po czym wyszedł z mieszkania. Zszedł do piwnicy, gdzie już z daleka popiskiwali do niego z klatek jego prawdziwi przyjaciele.
BRESLAU, PIĄTEK 16 MARCA 1945 ROKU,
SIÓDMA RANO
Mock wypił ostatni łyk kawy i rozgryzł ostatniego cukierka karmelowego produkcji Marty Goczoll. Siedzieli z żoną w salonie i patrzyli na siebie bez słowa. Mock trzymał w dwóch palcach porcelanową filiżankę, natomiast Karen poobijany emaliowany kubek, który był bardziej odpowiedni w tych okolicznościach. Obydwoje wpatrywali się w kupioną dziś na czarnym rynku puszkę kawy „Machwitz”, na której uśmiechali się trzej Murzyni w spódniczkach.
Naczynia, z których państwo Mock pili brunatny płyn, miały znaczenie symboliczne. Filiżanka Eberharda mówiła: nic się nie zmienia, bombardowanie Breslau ma charakter epizodyczny i niedługo wszystko wróci do normy, dlatego zachowajmy ciągłość i pijmy kawę jak dawniej z filiżanek; kubek Karen jęczał: jest wojna, Breslau upada i niedługo skapituluje, przyszłość jest niepewna, a wszystko wokół tymczasowe, nie można zatem pić kawy z filiżanek, trzeba pić z kubków jak podczas biwaku i wędrówki, której koniec jest niepewny i nieznany.
Naczynia toczyły między sobą zażartą dyskusję w odróżnieniu od państwa Mocków, którzy wpatrywali się w puszkę i milczeli ciężko za zaciśniętymi szczękami.
Ciszę przerwał dzwonek u drzwi. Z kuchni dobiegły kroki służącej Marty.
Szczęk zamka. Przytłumione głosy. Pukanie do drzwi salonu.
– Wejść! – krzyknął Mock.
Marta weszła do pokoju i podała mu wizytówkę na srebrnej tacy.
Mock przeczytał „Prof. Dr. hab. Dr.h.c. Rudolf Brendel” i powiedział do Marty:
– Proszę poprosić pana profesora za chwilę do mojego gabinetu.
Marta wyszła, wyszedł i Mock, a Karen siedziała przy stole, wbijając gniewny wzrok w tacę, którą przecież wczoraj kazała schować do jednego z kartonowych pudeł.
BRESLAU, PIĄTEK 16 MARCA 1945 ROKU,
PIĘĆ MINUT NA ÓSMĄ RANO
Profesor Brendel ledwie uścisnął dłoń Mocka i opadł na fotel. Przeczącym ruchem głowy odrzucał propozycje otrzymania kawy, herbaty, papierosa i cygara. Wyglądał na ciężko skacowanego. Jego oczy ginęły w opuchliznach, z ust wydobywał się nieświeży oddech, a sztywne włosy sterczały na boki. Szary garnitur był wygnieciony, krawat krzywo zawiązany, a rondo kapelusza załamywało się w kilku miejscach.
Mock wyglądałby również nieszczególnie, gdyby jego oblicze nie było w połowie zasłonięte aksamitną maską.
Albo będzie mnie przepraszał za wczorajsze zachowanie, myślał Mock, albo dziękował za opiekę, albo cytował biblijne frazy.
Żadne z przypuszczeń Mocka się nie sprawdziło.
– Dostałem dziś rano wiadomość, panie kapitanie – powiedział wolno Brendel – od zaufanego człowieka z obozu. Dziś rano przestała mówić. Byłem u niej. To prawda. Nie mówi.
– Kto? Hrabina von Mogmitz? – Mock po raz drugi nie wykazał się przenikliwością.
– Tak.
– Profesor nie miał siły komentować głupiego pytania Mocka.
– Ona. Przestała mówić. Otwiera usta i nie może wyrzec ani słowa. Tak się nieraz dzieje pod wpływem szoku.
– Może spełni się kolejne błogosławieństwo? – Mock uśmiechnął się szeroko. – Czyż nie jest w Biblii powiedziane: „Błogosławieni cisi”?
– Tak, to zostało powiedziane przez Chrystusa w Kazaniu na Górze, kapitanie. – Profesor Brendel był bardzo poważny. – Chodźmy. Muszę być przy niej cały czas.
Teraz, kiedy nie mówi, jestem jej jeszcze bardziej potrzebny. Zabieram pana. Na dole stoi motocykl.
– Popieram pana zamiar. Ma pan kolejne błogosławieństwo. – Mock wykonał znak krzyża i wstał. – Krzyżyk na drogę, profesorze!
– Ona chce się z panem widzieć. – Profesor siedział nieporuszony. – Koniecznie! Takie wyraziła życzenie.
– Odpowiedź brzmi: nie – powiedział Mock krótko.
– Ona błaga, kapitanie. Musi pan pomóc tej nieszczęsnej kobiecie.
– Nie muszę i nie pomogę. Nie mam ochoty być znów spoliczkowany przez Gnerlicha. Ja swoje zadanie wykonałem.
– A jakie było to pańskie zadanie? Przywiezienie zwłok panny Flogner? Tylko na tym miałoby polegać pańskie zadanie? Czy pan jest grabarzem, kapitanie? Jakie zadanie miał pan na myśli?
– Miałem na myśli moje dawne policyjne obowiązki – mruknął Mock, czując, że przegrywa w dyskusji.
– Stwierdziłem, że sprawcami gwałtu i okaleczenia Berty Flogner byli Rosjanie.
Na tym się moja rola kończy. Nikt podczas wojny nie jest wstanie ująć sprawców i oddać ich w ręce sprawiedliwości.
– Proszę, kapitanie. Ta święta kobieta stała się niema. – Profesor przechylił się przez biurko Mocka i chwycił go za wyłogi bonżurki. – Być może nie powie już nigdy ani słowa. Nie wiem, czego chce od pana, ale może jest to coś, co ukoi jej skołatane nerwy i pomoże odzyskać panowanie nad sobą, także nad swoim językiem.
Pan w tej sytuacji nie jest już policjantem, pan jest zapewne jedynym człowiekiem, który może przywrócić jej mowę. Dzięki panu hrabina będzie mogła dalej czynić dobro.
– Może je również czynić jako niemowa. – Mock chwycił profesora za przeguby i odsunął od siebie. – Ale dobrze już, dobrze, jedziemy. Tylko się ubiorę.
Profesor aż podskoczył z radości. Pewnie by się mniej cieszył, gdyby poznał powód, dla którego Mock zgodził się spotkać po raz drugi z hrabiną Gertrudą von Mogmitz. Aby nie czuć poalkoholowego i kacowego smrodu, jaki dobywał się z ust profesora Brendla, Mock zgodziłby się dzisiejszego południa na spotkanie ze wszystkimi naraz bandytami i mordercami, którymi zapełniał przez lata niemieckie więzienia.