Wtedy runął gęsty wiosenny deszcz.
Mock wystawił twarz ku niebu, grzmiącemu bombami, i uspokoił myśli. Zapiął aż pod szyję skórzany płaszcz, poprawił gogle, a na czapkę nałożył ceratową osłonę przed deszczem.
Motocykl zündapp był niesforny i zarzucał nieco na śliskiej nawierzchni Markischestrasse. Kapitan opanował go szybciej niż swoje myśli. Te też wróciły do normy właściwej jego wiekowi. Eberhard Mock zdusił w końcu demona i poczuł nieokreślony smutek, spowodowany nie wyrzutami sumienia, które mówiłyby mu: „Stary lubieżniku, przed tobą błagalnie klęczała nieszczęśliwa kobieta, a ty roiłeś sobie dziką z nią rozpustę, ta nieszczęśliwa kobieta prosiła cię o znalezienie mordercy najbliższej jej istoty, a ty zgodziłeś się, wyobrażając sobie, że rozpusta będzie podziękowaniem z jej strony”.
Głos sumienia wcale nie szeptał Mockowi: „Ty kanalio, już w momencie składania obietnicy wiedziałeś, że jej nie dotrzymasz – jak zwykle, jak zwykle.” Głos sumienia mówił zupełnie coś innego.
Na Freiburgerstrasse niebo chlusnęło bombami. W kamienicy, w której znajdowała się doskonale znana Mockowi agencja detektywistyczna Theodora Borka, wybuchł gaz i rozsadził żebra domu. Okna pękły, a na baku motocykla, za którym ukrył się kapitan, rozprysnęło się szkło i drzazgi z okien, tworząc swoistą ostrą mgiełkę.
Kamienica zawalała się powoli i majestatycznie, rury syczały i pluły wokół wodą, kafle w piecach odrywały się od swoich fug, sprężyny przebijały powierzchnię tapczanów, kominy strzelały sadzą, a kurz podnosił się z ziemi białymi i czarnymi smugami.
Mock wskoczył na motocykl i smagany po piętach ułamkami cegieł ruszył prosto w stronę więzienia i nowego gmachu Prezydium Policji.
Skacząc przez tory tramwajowe obok gmachu sądu, nie odczuwał już najmniejszych wyrzutów sumienia. Pojawiły się one jednak znowu, kiedy ruszył szybko w stronę Śląskiego Muzeum Sztuk Pięknych. Koło neoklasycystycznego gmachu zatrzymał zündappa pod młodymi kasztanami, których bezlistnymi gałęźmi szarpał porywisty wiatr.
Postanowił przeczekać deszcz, który właśnie przybrał na sile. Podprowadził motocykl pod schody i sam ukrył się w podcieniach muzeum. Przywarł plecami do drzwi i wbrew zaleceniom obrony przeciwlotniczej zapalił papierosa. Tytoniowy dym zaciemnił płuca i rozjaśnił umysł. Mock potrafił już zdefiniować swój smutek i niepokój.
Nie były to wyrzuty sumienia człowieka zacnego, który zamienił się w starego pożądliwego satyra, ani wyrzuty sumienia męża honoru przekształcającego się w oszusta, który składa obietnice równie łatwo, jak je łamie. Były to wyrzuty sumienia policjanta, któremu kilkakrotnie zdarzyło się niewinnego człowieka uznać za mordercę.
Głos sumienia był skrzeczący i zrzędliwy jak głos jego nieżyjącego już długoletniego szefa, Heinricha Mühlhausa. Stary policjant Mock słuchał tego głosu i czuł – mimo przenikliwego zimna – rumieńce wstydu. Głos ten śmiał się szyderczo: „Ejże, gwiazdo policji, wspaniały gończy psie, który nie porzucasz nawet najlżejszego tropu, czyżbyś stracił węch na starość? Czy naprawdę myślisz, stary idioto, że Bertę Flogner zgwałcili Ruscy? Cekiny na mundurze wskazują niby na Ruskich, tak? Dziwni by to byli Ruscy, którzy ogołocili mieszkanie von Mogmitzów, natomiast oszczędzili meble i maszynę do szycia krawca Ubera! A kto zawiadomił twojego brata Franza o jakiejś tajemnicy mieszkania von Mogmitzów?
Czy to był też jakiś Rusek, którego ruszyło sumienie? Rusek, który zgwałcił, wbił w dziewczynę butelkę, a potem napisał list do Franza? Rusek, który znał sprawę twojego bratanka Erwina sprzed prawie dwudziestu lat Możesz mi wmówić wszystko, ale nie to, że Bertę Flogner zgwałcili Ruscy!”
Mocka paliły ze wstydu już nie tylko policzki, paliło go całe ciało. Odwrócił się do drzwi muzeum i uderzył w nie z całej siły.
Huk, który usłyszał w pustej przestrzeni gmachu, nie uspokoił go.
Zaczął walić w odrzwia obiema rękami, a wraz z narastaniem bólu pięści i nadgarstków wygasał płomień wstydu. Czuł, że zwycięża kolejnego dziś demona. Oparł twarz o drzwi i triumfował w myślach nad kolejną bestią.
Wtedy stracił równowagę i wpadł do muzeum prosto pod nogi wystraszonego kustosza, który właściwie zareagował na dobijanie się do drzwi.
Muzealnik Erich Klamke patrzył ze zdziwieniem, jak oficer w skórzanym płaszczu motocyklowym podnosi się z posadzki i mówi do niego z uśmiechem:
– Czy pan wie, że Bertę Flogner zgwałcili i zamordowali Ruscy? To byli Ruscy! Na pewno Ruscy!
– Pomódlmy się za jej duszę – odparł stary kustosz, a z jego oblicza nie schodził wyraz bezgranicznego zdziwienia.
BRESLAU, SOBOTA 17 MARCA 1945 ROKU,
DRUGA W NOCY
Leżeli w ciszy i w absolutnej ciemności.
Przez czarny papier w oknach nie przenikała najlżejsza nawet poświata.
Szyby nie drżały, podłoga nie wibrowała, w mieście Breslau panował nocny spokój.
O oblężeniu przypominała jedynie lekka woń spalenizny, która wciskała się przez okienne szpary.
– Jakże się cieszę, Ebi, że podjąłeś w końcu decyzję, o którą tak długo cię prosiłam – szepnęła Karen i przytuliła się do męża nagim ciepłym ciałem. – Jestem pewna, że nam się uda. To świetny plan. Odlecieć stąd jako ranni.
– Wiesz, Karen. – Mock objął żonę za szyję i położył jej głowę na swojej piersi. Wiedział, jak bardzo zawsze lubiła dotyk jego szorstkich włosów.
W ciemności kryła się siwizna, otyłość, poparzenia i rozstępy ich ciał, ciemność była błogosławieństwem dla celebracji, jakiej dziś oddali się z pasją małżonkowie Mock.
– Jestem uparty i nie wie leci zawsze mówiłem o swojej pracy, prawda?
– Tak. – Karen pocałowała go w pierś, lekko przy tym gryząc. – Niewiele.
– A teraz coś ci powiem. – Mock pogłaskał żonę po ramieniu, które było gładkie jak zawsze, jak przed wojną.
– Dzisiaj zamknąłem ostatnią sprawę, która nie dawała mi spokoju.
Tylko ta sprawa zatrzymywała mnie w Breslau.
– Nie mogę uwierzyć własnemu szczęściu! – Karen zawsze wykazywała skłonność do patosu.
– Tak. Tylko to mnie tu trzymało. – Mock usiadł na tapczanie i zaczął szukać po omacku nocnego stolika i papierośnicy.
– Idę zapakować wszystkie filiżanki i twoje szachy.
– Po szeleście jedwabiu domyślił się, że Karen włożyła szlafrok.
– A potem przyjdę do ciebie i spędzimy jedną z ostatnich nocy w Breslau.
Słyszał, jak Karen krząta się po salonie, jak dzwonią filiżanki otulane pakułami i gazetami, potem z jego gabinetu dobiegł stukot figur zsuwanych do wnętrza szachownicy. Już ogarniał go sen, kiedy z przedpokoju dał się słyszeć przeraźliwy krzyk żony.
Wstał, dziękując Bogu za ten okrzyk, który go obudził i nie pozwolił usnąć z papierosem w ustach. Karen dalej krzyczała, Mock zdusił papierosa w popielniczce, do krzyku żony dołączyła się służąca, Mock trzęsącymi się dłońmi zapalił świecę, wciągnął spodnie i bez maski i kapci wyskoczył do przedpokoju.
Kiedy zobaczył powód krzyku obu kobiet, przestał dziękować Bogu. W migotaniu świeczek widać było uciętą dłoń. Ktoś przez szparę na listy wcisnął szczupłą dziewczęcą dłoń.
Karen przestała krzyczeć i patrzyła na męża. Wiedziała, że ta noc nie będzie ostatnią nocą w Breslau, wiedziała, że jej uparty mąż nie spocznie, dopóki nie ujmie sprawcy, który podrzuca mu ucięte dziewczęce dłonie, wiedziała, że teraz – kiedy na niego spojrzy – zobaczy nieruchome ciemne oczy: bezlitosne i beznamiętne, jak zwykle.
Spojrzała i niczego nie mogła rozpoznać. Zdążył założyć maskę.
Podszedł do uciętej dłoni i zawinął ją w czysty biały ręcznik kuchenny z napisem Erwache und lache.