Kiedy 16 lutego Breslau dostało się w pierścień oblężenia, arystokraci i bogacze przestali wyprzedawać cenne przedmioty i pogodzili się z myślą, że zginą wraz z nimi pod ceglanymi ruinami śląskiej metropolii. Do tego czasu Wirth zgromadził wspaniałą kolekcję. Na ścianach jego salonu wisiały barokowe obrazy śląskich mistrzów i osiemnastowieczne grafiki przedstawiające sceny mitologiczne.
Obrazy koiły nerwy Wirtha i pozwalały mu zapomnieć o przejmującym, ostrym dźwięku, jaki wyprodukował jego mózg na wieść o zamknięciu kleszczy oblężenia wokół miasta. Zgrzytliwy dźwięk długo obijał się pod sklepieniem czaszki.
Wtedy Wirth, przyzwyczajony do morskich przestrzeni i śródlądowych rozlewisk, które były od zawsze jego naturalnym środowiskiem, usłyszał – tak dobrze mu znany! – głośny trzask sztaby w drzwiach celi, wtedy Wirth, który od dziesięcioleci kontrolował przemyt na morskich i śródlądowych szlakach, usłyszał zgrzyt klapki wizjera i chrapliwy oddech z przepalonych płuc strażnika zaglądającego przez więzienne lipo. Miasto Breslau znalazło się w celi, a wraz z nim – on sam.
Jedynie portrety pyzatych chłopów i dumnych arystokratów, które tworzyli pracowici rzemieślnicy z warsztatu Willmanna, oraz przedstawienia zbrojnych konfliktów ludzi, bogów i centaurów przenosiły na chwilę myśli Wirtha w krainę ułudy i fantazmatów.
Teraz, w porze poobiedniej drzemki, również uleciałyby one w niebo i bujały na barokowych obłokach ozdobionych hebrajskim tetragramem, gdyby nie jeden człowiek – Eberhard Mock.
To on ściągnął je z eterycznych rejonów i zanurzył z powrotem w brudzie, ruinie i woni spalenizny.
– Minęły te czasy, panie Mock – mruknął Wirth, ponuro patrząc na swój wypielęgnowany ogród – kiedy byłem na każde pańskie zawołanie.
Prawdę powiedziawszy to, poczuł głęboką wewnętrzną satysfakcję. Wreszcie przestał odczuwać strach przed wszechwładnym niegdyś policjantem. Wreszcie się od niego uniezależnił. Wczorajsza akcja była ostatnią przysługą, jaką mu wyświadczył.
Kiedy już zostawili esesmana na pastwę żołnierzy z czerwoną gwiazdą na czapce, Wirth uświadomił sobie, że ten wrak człowieka o twarzy spalonej ognistą papą, o rękach usianych wątrobianymi plamami jest tylko nędznym petentem, którego on sam może właściwie przyjmować w przedpokoju, a stamtąd wykopać na ulicę.
Już teraz przestał być pokornym i posłusznym sługą, ponieważ po raz pierwszy w życiu ośmielił się powiedzieć do swojego niegdyś potężnego patrona nie „panie komisarzu”, nie „panie radco” ani „panie kapitanie”, lecz po prostu „panie Mock” – użył tej samej formy, jakiej używał wobec swojego krawca i wobec piekarza na rogu, do których mówił „panie Friesel” i „panie Johnsdorf”.
Patrzył z nieco pogardliwym uśmiechem na Mocka, który przechadzał się od grafiki do grafiki i coś mówił.
Wirth skupił się i usłyszał:
– … napisane? – Mock wskazał palcem na jedną z grafik.
Przedstawiała ona zamyślonego człowieka, siedzącego na brzegu wzburzonego morza.
– To po łacinie. Przetłumaczę ci. To znaczy: „Przyjemnie jest siedzieć na brzegu niespokojnego morza i obserwować burzę”. Ty też, Wirth, obserwujesz.
Słowa Mocka zginęły w głuchej irytacji, która jak wata oblepiła uszy Wirtha. Już miał dość tego wymądrzania się, które go zawsze upokarzało, tych łacińskich sentencji, które zawsze były głupio oczywiste, tych subtelnych aluzyj, których nie rozumiał. Miał dość arystokratów sprzedających mu pamiątki rodzinne z minami pełnymi godności i pogardy. Miał dość również Mocka, który był takim bandytą jak on sam, ale udawał, że jest kimś lepszym. Wczoraj pomogłem ci, myślał, nie wiem dlaczego. Nie wiem, co mnie skłoniło. Ale dzisiaj nic mnie nie skłania, dzisiaj wykopię cię z mojego domu.
– … szacunku. – Mock podszedł do kredensu i bez pytania nalał dwa kieliszki koniaku. – Każdy potrzebuje szacunku. Wiem, że nie czułeś się nigdy przeze mnie szanowany.
– Zamknij mordę – wysyczał Wirth. – Byłem ci posłuszny w dawnym Breslau. Ale tego Breslau już nie ma.
A teraz wynoś się stąd!
– Nie ma nic bardziej poniżającego – mówił Mock, nie zwracając najmniejszej uwagi na ostre słowa – jak jednostronny bruderszaft, jak jednostronne tykanie. Ja do pana przez lata mówiłem na „ty”, a pan mnie tytułował i honorował w mowie. Tak nie może być dłużej.
Mock postawił dwa wypełnione w jednej trzeciej kieliszki na stoliku obok Wirtha.
– Mam zaszczyt – powiedział – zaproponować panu przejście na ty.
Wirth miał chaos w głowie, kiedy trącał się kieliszkiem ze swoim dawnym opiekunem. Bursztynowy płyn rozgrzewał już jego wątpia, a Mock dalej kontemplował dzieła sztuki. Mijały minuty, buczały wybuchy.
Nic się nie zmieniło, a jednak zmieniło się wszystko.
Umarł stary bandyta Wirth i urodził się pan Cornelius, znawca dzieł sztuki i miłośnik baroku. Pan Cornelius, gdyby zechciał, mógłby teraz podjąć subtelną dyskusję na temat przepychu w sztuce barokowej ze swoim przyjacielem Eberhardem. Tę dyskusję przesunie jednak na później, bo teraz jego przyjaciel Eberhard zwraca się do niego z ważną prośbą. Mijały minuty, strzelały w niebo słupy dymu.
– Dobrze, Eberhardzie – powiedział Cornelius. – A teraz powiedz mi, proszę, kto to jest i jak mamy to zrobić.
BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,
TRZY KWADRANSE NA ÓSMĄ WIECZÓR
Major Wiaczesław Komarenko wystartował z pola pod Kanthen i po chwili znalazł się nad wioską Opperau, o której wiedział, że jest typową miejscowością letniskową, gdzie latem wypoczywali zamożni mieszkańcy Breslau. Z zainteresowaniem przyglądał się niezbyt okazałym jednopiętrowym domom, kompleksowi sportowemu z basenem, który teraz zamiast wodą był wypełniony zardzewiałym żelastwem, oraz pięknemu pałacykowi, stojącemu na rogu głównej ulicy wśród starych drzew.
Strażnik obozu na Bergstrasse podniósł szlaban i kibelwagen przejechał przez bramę. SS – Obersturmbahnführer Hans Gnerlich siedział wygodnie rozparty na tylnym siedzeniu pod plandeką.
Oprócz kierowcy towarzyszył mu jeden tylko żołnierz z odbezpieczonym karabinem.
Żołnierz wodził wzrokiem na wszystkie strony, a najczęściej wbijał go w niebo, skąd dochodziły gniewne pomruki rosyjskich kukuruźników.
Samochód wolno przejechał w poprzek ulicę i znalazł się na terenie fabryki Lindnera.
Heinrich Zupitza siedział w opancerzonej wartowni i wpatrywał się w żarówkę sygnalizacyjną pod sufitem stróżówki. Jak się dowiedział od dwóch żołnierzy, którzy teraz leżeli związani na podłodze wartowni, żarówka zapalała się wtedy, gdy ruszała winda. Teraz kabina windy tkwiła w górnym położeniu, a obsługujący ją żołnierz czekał na bardzo ważnego pasażera, który punktualnie o ósmej miał zjechać w dół.
Petlakow wleciał już w przestrzeń powietrzną twierdzy Breslau. Sunął nad bezlistną gęstwiną drzew dużego parku ze stawem, nad którym stał piękny, reprezentacyjny budynek. Majora Komarenkę ogarnęła złość na faszystów, których ogromne gmachy były alegorią pychy i patosu, i w pewnej chwili zapragnął spuścić jedną ze swoich pięćdziesięciokilogramowych bomb wprost na przesuwający się pod nim budynek. Przezwyciężył ten nagły impuls i klnąc na samego siebie, minął wielki park i skierował się na północny zachód.
Po kilku minutach dostrzegł cel.
Auto wiozące Gnerlicha wjechało do hali fabrycznej. Zatrzymało się na jej końcu obok jakby wyrastającej z ziemi wielkiej blaszanej budy. Buda ta była przystankiem końcowym windy zjeżdżającej pod powierzchnię fabryki. Esesman pożegnał kierowcę hitlerowskim błogosławieństwem i wszedł do windy w towarzystwie żołnierza z odbezpieczonym schmeisserem. Żołnierz obsługujący windę trzasnął obcasami, wzniósł dłoń i zakręcił kołowrotem. Kołowrót uruchomił małe dynamo, które przekazało prąd do stalowych sznurów windy. Siecią podtynkowych przewodów prąd dotarł do żarówki w wartowni.