Выбрать главу

– Trzeba się było uczyć, moja dobra kobieto – powiedział Brendel.

– Kto nie umie po łacinie.

– Dobrze, dobrze – przerwał Mock i uśmiechnął się pojednawczo do strażniczki.

Wiedział, że dalsza część wypowiedzi Brendla brzmi: „musi pasać świnie”, i bał się, że może to rozsierdzić „dobrą kobietę”.

– Już będziemy mówić tylko po niemiecku. Ale nie mogę zagwarantować, że wszystkie słowa będą pani znane.

– Też mi paskuda z ryjem jak kalafior – powiedziała strażniczka, patrząc na Mocka. – I taki się jeszcze wymądrza tutaj.

Usiadła na kozetce i wbiła w Mocka swe małe ciemne oczy, wroga i skupiona.

– Skończyliśmy na „złaknionych sprawiedliwości”. – Brendel uznał zachowanie strażniczki za pozwolenie na kontynuację wykładu. – Dalej są „miłosierni”. Hrabina okazywała swe miłosierdzie uciśnionym, o czym pan chyba wie.

– Oczywiście, wiem. – Mock na darmo próbował sobie przypomnieć kolejne błogosławieństwa. – Głośno było o pomocy, jakiej udzielała pani hrabina ciężarnym polskim robotnicom z obozu pracy w Breslau – Burgweidei z Clausewitzstrasse. W swoim majątku urządziła nawet ochronkę, do której przyjmowała dzieci, które tam się urodziły. Pamiętam, że o tym czytałem w artykule, nadzwyczaj napastliwym wobec pani hrabiny.

– To było pewnie po sprawie z jej mężem – powiedział Brendel. – Czy tak, pani hrabino?

Hrabina kiwnęła głową i pisała coś gorączkowo. Była piękna w swym zapamiętaniu. Mock poczuł ciepły przypływ litości, kiedy spojrzał na jej dłonie, pokryte suchą, cienką skórą.

Brendel rzucił okiem na tajemnicze zapisy, wyglądające jak odręczne inskrypcje z rzymskich katakumb, i powiedział:

– Tak, tak, oczywiście, pani hrabino. Zaraz o tym powiem. Zgadzam się z panią, oczywiście.

– Ile jest tych błogosławieństw „na Górze”? – przerwał Mock profesorowi. – Już wszystkiego zapomniałem. I z łaciny, i z religii.

– Dziewięć – profesor cicho policzył wszystkie, które dotąd wymienił. – Wymieniłem pięć. Jeszcze cztery, a mianowicie ludzie „czystego serca”, „ci, którzy wprowadzają pokój”, „którzy cierpią prześladowanie z powodu sprawiedliwości” i ci, którym urągają z powodu ich miłości do Boga. Tego ostatniego dokładnie nie pamiętam, nie potrafię go przytoczyć z pamięci.

– Nieważne – powiedział Mock i zwrócił się wprost do Gertrudy von Mogmitz. – I tak wszystko się zgadza, może oprócz tego ostatniego. Kto panią hrabinę prześladuje z powodu jej miłości do Boga?

Hrabina zacisnęła usta, wskazała na drzwi, a potem coś napisała.

– Camifex – powiedział Brendel.

– Est cultor doctrinae paganae, non Christianae. *

– Dość tego! Miałeś nie gadać po łacinie! – wrzasnęła strażniczka do Brendla i wyjrzała na korytarz. – Heinz, zabieramy tę księżnę!

Brendel nie próbował protestować. Do izolatki wszedł wysoki strażnik z karabinem. Hrabina wstała, uśmiechnęła się do Mocka, a potem po prostu pomachała mu ręką. Ten gest byłby bardziej odpowiedni podczas rozstania przyjaciół – po skończonym spacerze, po udanym pikniku, po obejrzeniu filmu. Tak żegnają się piękne kobiety w pergoli obok Jahrhunderthalle, a słońce podświetla ich białe zwiewne sukienki.

Kobiety te przekrzywiają lekko głowy i spod kapelusza wysyłają rozbawione uśmiechy.

Potem odchodzą, stukając obcasami, a mężczyzna zostaje sam – w korytarzu z liści.

Mock zamknął oczy i usnął, napawając się świetlnymi refleksami słońca palonymi w liściastym dachu, jasnymi punktami.

BRESLAU, PIĄTEK 23 MARCA 1945 ROKU,

DZIEWIĄTA RANO

Mock poczuł nacisk na przedramię. Ciepła głowa Karen leżała w zgięciu jego łokcia. Przez rękę przebiegł mu dreszcz odrętwienia. Podniósł się ciężko i zabolałego w kręgosłupie. Wolną dłoń zatopił w gęstych włosach żony i uniósł nieco jej głowę. Uzyskawszy trochę wolnej przestrzeni, wyciągnął rękę. Spojrzał na zmarszczki wokół oczu Karen i poczuł gorycz w gardle. Pewnie znowu się rozpłacze. Pochylił się i pocałował ją wszyję. Kątem oka zauważył skorka wychodzącego z jej ucha. Zamiast obrzydzenia ogarnęło go zaciekawienie. Dlaczego „szczypawka” to po niemiecku „uszny robak”, a po łacinie forficula auricularia, „nożyczki uszne”? Czyżby naprawdę przegryzał bębenki? Z ucha Karen wyszedł drugi robak i przebiegł prędko po ramieniu Mocka, wyginając się na boki. Mock poczuł łaskotanie pod pachą, a potem bolesne ukłucie. Zerwał się i usiadł na łóżku.

Głowa Karen opadła na poduszkę. Z jej uszu wypływał żółty, gęsty płyn, a zanurzone w nim skórki wznosiły swe cęgi na odwłokach. Mock wrzasnął przeraźliwie i ujął w dłonie głowę żony, nie zważając naskórki, którego zpełzały się w gęstych włoskach pokrywających jego przedramiona. Usłyszał lekki trzask. Głowa Karen oderwała się, a z szyi buchnął ciemny dym. Mock zakrztusił się własną śliną i poczuł łaskotanie na twarzy. Skórek wbił cęgi w kącik jego oka, czyjeś palce rozciągały jego dolne i górne powieki, palce delikatne, przyzwyczajone do pióra.

Bruzdy zatroskanej twarzy profesora Brendla były podcienione szarością. Rozciągnęły się i prawie zanikły pod wpływem uśmiechu.

– Śniły się panu jakieś koszmary, kapitanie – powiedział Brendel. – Chce pan wymiotować?

Mock pokręcił przecząco głową i zebrał siły. Usiadł na twardej pryczy i czuł wirowanie w głowie. Wydawało mu się, że jakaś miękka, ciepła substancja wypełnia czaszkę i zatyka wszystkie jej otwory.

– Pamięta pan, co mówiłem po łacinie? – zapytał profesor.

Mock kiwnął głową i zwlókł się z kozetki. Szorstka koszula nocna lepiła się do skóry, zaschnięte owoce czarnego bzu biły w szybę, podłoga drżała od niedalekich wybuchów.

– Kto mnie przebrał w koszulę nocną? – Mówiąc to, kapitan wyobraził sobie swoje tęgie, starcze ciało, którego dotyka hrabina von Mogmitz, i poczuł obrzydzenie do samego siebie. – I po co?

– Pański mundur jest brudny i porwany – odpowiedział Brendel. – Uległ zniszczeniu pod czas pańskiego bohaterskiego czynu.

– Podał Mockowi paczkę zawiniętą w gazetę.

– Tutaj ma pan ubranie jednego z więźniów, pożycza je panu zastępca komendanta Helmut Gerstberger.

Proszę się przebrać, ja poczekam pod drzwiami.

Brendel wyszedł, a Mock drżącymi rękami rozerwał paczkę.

Wsunął cienkie, wykrzywione nogi w szerokie nogawki.

Zapinając spodnie na liczne guziki, uświadomił sobie sens ostatniej wypowiedzi profesora.

Wirowanie w głowie ustąpiło, a ciepła i lepka substancja w jego czaszce stężała.

Pytania, które gwałtownie mu się nasuwały, postawiły go na nogi.

Zagadki przyczynowo – skutkowe zawsze potrafiły reanimować jego mózg – niezależnie od tego, czy był obolały od alkoholu, czy od uderzeń.

– Jak to? – zawołał, zapinając pasek. – Dlaczego ten Gerstberger jest taki dla mnie łaskaw?

– Powiem więcej – doleciał zza drzwi głos Brendla. – Zastępca komendanta podstawił pod bramę swój motocykl z kierowcą. Zawiezie on pana do domu.

Mojego motoru nie można na razie wydobyć spod ziemi.

– Nie odpowiedział mi pan na pytanie, profesorze.

– Mock z trudem uporał się z tasiemkami, które zamiast spinek służyły do wiązania rękawów koszuli.

– Nazywa pana bohaterem z Drezna. – Głos zza drzwi był bardzo poważny.

– Rozumiem.

– Mock przymierzył marynarkę i potarł skronie palcami.

Wszystko wracało do równowagi – jedynie lekki ból głowy i kwaśny niesmak w ustach przypominał Mockowi o minionych sensacjach.

вернуться

* [Jest wyznawcą nauki pogańskiej, nie chrześcijańskiej.]