Przez ślizgające się po policzkach łzy patrzyła w nieruchome oczy męża. Wiedziała, co zaraz usłyszy, wiedziała, co oznacza ten łagodny ton: on zwiastuje jej przyszłość pod ruinami tego miasta. Intuicja jej nigdy nie zawiodła. Teraz też.
BRESLAU, PIĄTEK 23 MARCA 1945 ROKU,
W PÓŁ DO JEDENASTEJ RANO
Mock siedział nieruchomo przy stole kuchennymi stukał paznokciami w ceratę. Starał się wybijać taki sam rytm jak buty Karen na schodach, po tym gdy wybiegła z mieszkania. W wystukiwanych taktach pojawiły się nowe barwy. Jakiś dajmonion kierował palcami Mocka tak sprawnie, że do trzaskania obcasów dołączyło się łkanie i wybuchy płaczu.
Z dźwięków powstały obrazy, które jego mózg zarejestrował przed opuszczeniem przez Karen mieszkania. Najważniejsza była jej twarz. Uświadomił sobie, że patrzy na niego wzrokiem, jakiego jeszcze nigdy u niej nie widział. Nie był groźny, zbolały ani złowrogi. Był po prostu nieznany. Mock poczuł, jak podnosi mu się przepona. Przestał bębnić palcami o stół. Zdał sobie nagle sprawę, że nie załatwił jej zwolnienia z pracy i zgubił jej kartę pracy. Ten brak był karany śmiercią.
– Wróci, wróci – uspokajał sam siebie. – Dokąd może pójść bez Arbeitskarte der Festung Breslau? Wróci za kwadrans, najdalej za godzinę! O, nawet znacznie szybciej. Już kołacze do drzwi.
Wyszedł do przedpokoju, skąd dochodziło kołatanie. Zbliżając się do drzwi wejściowych, układał sobie w myślach przeprosiny. Najwyżej kupię jej perfumy „Paradiso”. Otworzył drzwi i spojrzał na człowieka stojącego w progu. On na pewno nie używał żadnych perfum.
– Zostawił pan w wózku fotografię Gnerlicha – powiedział profesor Brendel, podając mu przedarte na pół zdjęcie.
– Proszę wejść, profesorze – Mock otworzył szeroko drzwi. – Napijemy się wódki.
BRESLAU, PIĄTEK 23 MARCA 1945 ROKU,
ÓSMA WIECZÓR
Kiedy woda zaczęła wlewać mu się do nosa, ocknął się i krzyknął z przerażenia. Leżał w zimnej wodzie wypełniającej wannę. Szarpnęły nim dreszcze. Gwałtownie wstał, a woda, wzburzona tym ruchem, przelała się przez krótszą krawędź wanny. Wychodząc, poślizgnął się i nie złapał równowagi. Punkt ciężkości znalazł się za nim. Zatrzepotał rękami i chwycił się wiszącego na wieszaku ręcznika. Urwał tasiemkę i klasnął ciężko pośladkami o mokre płytki podłogi. Ból pleców przypomniał mu o poprzeczce rozpędzonej drezyny, która rozerwała mu płaszcz i omal nie zgruchotała kręgosłupa.
Usiłował przełknąć ślinę, ale mu się to nie udało. Wysuszone alkoholem ślinianki nie pracowały właściwie.
Chrząknął i wytoczył gęstą flegmę z przepalonych płuc.
– Marto! – zawołał, okrywając swoje pudenda ręcznikiem. – Marto, pomóż mi, nie mogę wstać!
Nikt nie przyszedł. Zamknął oczy i usiłował przypomnieć sobie wypadki dzisiejszego dnia. Karen wyszła z mieszkania, Marty nie było, profesor Brendel przyszedł, wypili trzy butelki wódki.
Profesor pił powoli, on sam – zachłannie. Kiedy Brendel wypijał jedną szklankę, Mock kończył drugą. Kiedy profesor wyjaśniał zawiłości Kazania na Górze, kapitan stawiał jakieś bełkotliwe pytania. Kiedy Brendel przestrzegał go przed czymś, Mock śmiał się pogardliwie. Tyle tylko pamiętał, tyle tylko mu zostało w rozsypanej mozaice dzisiejszego popołudnia. Z trudem wstał, odkręcił kran i otworzywszy zaschnięte usta, wpuścił w nie porywisty strumień wody. Głowa pękała mu od toksyn, którymi wczoraj i dzisiaj napełnił swój organizm – dobrowolnie i wbrew sobie.
Kiedy podniósł głowę znad umywalki, krew szybko odpłynęła z mózgu i zobaczył przed oczami wirujące błyski – jak płatki złota w gdańskiej nalewce goldwasser. Nie dopuścił do omdlenia. Zanurzył głowę w lodowatej wodzie wypełniającej wannę. Po kilkunastu sekundach wynurzył głowę i zakręcił nią, otrząsając z wody resztki włosów.
Na półce nad umywalką znalazł grzebień. Nie patrząc w lustro, przyczesał włosy, włożył zapasową maskę, szlafrok i wyszedł z łazienki. Wiedział, że palący żołądkowy kac nie puści go do rana. Wiedział, że przeżyje tę noc tylko dzięki książkom, które czytał zachłannie i bez większego zrozumienia. Udał się do gabinetu, gdzie już oczyma wyobraźni widział stary skórzany fotel, który rozwalał się zapraszająco na środku pomieszczenia.
Rzeczywistość go nie zawiodła. Koło fotela stał stolik do cygar. Zamiast nich leżał tam list skreślony równym pismem profesora Brendla. Mock spojrzał na list i zaczął go czytać – jak zwykle na kacu – bez większej koncentracji. Wraz z każdym czytanym zdaniem skupienie rosło.
Drogi kapitanie!
Muszę Panu zdradzić bolesną tajemnicę, która nie chce mi przejść przez usta.
Hrabina Gertruda von Mogmitz jest pełna podziwu dla Pana. Ten podziw jest połączony z czymś, czego nie odważyłbym się nazwać. Kiedy chcę o tym napisać, pióro odmawia mi posłuszeństwa i bryzga atramentem.
Dlaczego brak mi odwagi?
Bo czuję zawiść. Ale muszę o tym napisać, ponieważ Pismo mówi: „Niech wasza mowa będzie tak – tak, nie – nie”. Mimo ze zżera mnie demon zazdrości, napiszę: tak, Hrabina zakochała się w Panu.
Jakież to bolesne dla mnie – Jej długoletniego wielbiciela! Wiedziałem o tym, że dla Hrabiny ważna jest dusza ludzka, i Pańska dusza ją urzekła. Moja jest dla Niej tylko interesująca, może ją nieco niepokoi, ale Pańska Ją fascynuje.
Niech Pan nie pyta, skąd się bierze ta fascynacja. Niech Pan nie będzie teraz śledczym. Nawet gdybym wiedział, co w Panu najbardziej Ją urzekło, to i tak nic Panu nie powiem.
Zastrzegam: nie będę o tym w ogóle z Panem rozmawiał, ponieważ ten temat jest dla mnie zbyt bolesny. Czuję się jak odrzucony kochanek. Jednocześnie nie czuję do Pana nieprzyjaźni ani żalu. Jestem zwolennikiem determinizmu pasywnego, co oznacza całkowite poddanie się Woli Bożej. Taka postawa wyklucza wszelkie afekty.
Powtarzam: nigdy z Panem już na ten temat nie będę rozmawiał. Wyznałem i ulżyło mi – jak zawsze, kiedy wyrzucimy z siebie to, co nas boli. Wyznając moje uczucia wobec Niej i Jej uczucia wobec Pana, nie jestem całkiem bezinteresowny. Jeśli Pan, wiedząc o afekcie Hrabiny, sam się w Niej zadurzy, osiągnę swój cel.
Sam siebie obdarzę błogosławieństwem cierpienia, jednym z ośmiu błogosławieństw na Górze – kiedy Hrabina będzie z Panem, kiedy będzie na Pana patrzyła z miłością, ja przy tym będę, co więcej – ja przy tym chcę być, bo muszę cierpieć, bo cierpienie jest sensem naszego życia.
Dzisiaj już to wszystko mówiłem Panu, ale obawiam się, że może Pannie pamiętać mojej wypowiedzi.
Jest dla mnie całkowicie zrozumiałe, że musiał Pan odreagować wczorajsze wypadki – Pański nieudany zamach na Gnerlicha, śmierć Pańskich przyjaciół.
Nie dziwię się zatem, że pił Pan jak kirasjer.
Ponieważ nieźle znam alkoholowe krainy, wiem, że wędrujący po nich natrafia na takie miejsca, w których jego ciało i psyche się rozdzielają: jedno jest na pozór sprawne – motorycznie i werbalnie – drugie zaś ginie w odmętach niepamięci.
Tak też było z Panem. Zadawał mi Pan trafne i niełatwe pytania, lecz obawiam się, że może Pan nie pamiętać ani pytań, ani odpowiedzi.
Mock po przeczytaniu tych passusów wyłowił z kłębowiska sprzecznych myśli jedną z nich, która była tak ohydna, że natychmiast ją stłumił.
Zdjął maskę, zwlókł się z fotela i poczłapał do kuchni.
Odkręcił kran i napełnił wodą starą kankę na mleko.
Wracając do gabinetu, dostrzegł w lustrze wiszącym w przedpokoju swoją zniszczoną, starą twarz, na której naciągała się i wiotczała błona po poparzeniach.
Przez głowę znów przemknęła mu owa obrzydliwa myśl, która teraz była jak kaszlnięcie uwalniające wodospad wymiotów.
Wiedział, że jeśli tej myśli nie wypowie głośno i dobitnie, że jeśli odważnie nie nazwie demona jego własnym imieniem, to pobiegnie do łazienki i będzie się wił w torsjach na krawędzi muszli.
Usiadł jeszcze raz w fotelu z kanką w dłoniach i wypowiedział zaklęcie, które miało poskromić złego ducha:
– To dobrze, że Karen ode mnie odeszła. Księżna na mnie leci, a Karen mi już nie przeszkadza. Już niema mojej żony. Jestem wolny! Będę mógł mieć księżną!
Ostatnie słowa Mocka zginęły w huku jego własnych płuc. Zbliżył twarz do kanki i uwolnił organizm od wszelkich toksyn. Wymiotowanie przywróciło spokój i równowagę płynów. Przez kilka minut siedział nieruchomo w fotelu. Zaniósł kankę do łazienki, wypłukał ją, a potem przystrzygł nożyczkami siwą brodę.
Następnie ubrał się z wyszukaną elegancją: świeżo odczyszczony granatowy garnitur w jasne prążki, biała koszula, bordowy krawat. Na twarz nałożył jedwabną maskę i przyjrzał się sobie w lustrze.
– Wszystko jest w porządku – powiedział do siebie. – Teraz już nie ma demonów.
Wrócił do gabinetu, usiadł za biurkiem i zapalił papierosa. Kolejne passusy listu profesora Brendla były nadzwyczaj interesujące dla niedoszłego lingwisty Mocka.