Pierwszą przeszkodą na tej drodze cnoty był dziesięcioletni syn stróża Arthur Grünig. Chłopiec wyszedł ze stróżówki na parterze, ukłonił się starszemu panu i wyciągnął ku niemu rękę. W dłoni dzierżył mały pakunek. Był to lniany worek zaciągany na sznurek. Chłopiec nosił w nim zwykle strój gimnastyczny.
Teraz w worku było jakieś żywe stworzenie. Mock kiwnął głową na Arthura i wrócił do swojego mieszkania. Chłopiec podreptał za nim.
– Niech pan zobaczy – powiedział chłopiec. – Jaki duży.
Mock nie odezwał się ani słowem. Schował do kieszeni latarkę i woreczek z suchym chlebem. Potem sięgnął do szafki i wyjął z niej małą paczuszkę, w której gromadził cukierki wysmażane przez Martę z cukru i mleka. Wręczył ją chłopcu.
Należało mu się, w końcu mały Arthur jest bożym posłańcem, który ma uniemożliwić zabicie bestii i utrzymywać jego samego w wiecznym i tak potrzebnym napięciu „złaknionego sprawiedliwości”.
Syn stróża zabębnił nogami na schodach, Mock schodził znacznie wolniej, Arthur Grünig wpadł do mieszkania swojego ojca, kapitan zszedł do swojej piwnicy.
W małym pomieszczeniu słychać było żałosne popiskiwania. Dochodziły one z kąta piwnicy, z klatki przykrytej kocem. Zdarł koc i zobaczył trzy szczury, które wspinały się na szczeble klatki i witały zaniepokojone swojego opiekuna. Jeden z nich miał wygryzioną sierść, a jego ciało pokrywały rany.
– Twoje dni są policzone, biedaku – powiedział do niego Mock ze współczuciem. – Niedługo cię zeżrą twoi koledzy. A teraz zobaczymy, jak zareagujecie na nowego.
Mówiąc to, otworzył klapę w klatce i wytrząsnął szczura złowionego przez Arthura Grüniga. Zwierzęta były zdezorientowane i zaskoczone. Podchodziły do nowego szczura i obwąchiwały go. Jedynie poraniony szczur nie zbliżał się do niego i z daleka prychał z widoczną złością.
Mock wrzucił do klatki suchy chleb i przypatrywał się przez chwilę gryzoniom. – Jesteście moimi jedynymi przyjaciółmi w twierdzy Breslau – powiedział do nich. – A teraz jesteście w dodatku narzędziami w rękach Boga. Macie mnie powstrzymać przed zabiciem bestii. Jesteście błogosławione.
Mock przykrył klatkę i wyszedł z piwnicy na podwórze. Znalazł się między murem odgradzającym kościół Bożego Ciała od oficyn zamieszkiwanych niegdyś przez lumpenproletariat. Teraz gnieździły się tam żony i dzieci łotrzyków i rzezimieszków. Ich samych już dawno nie było – zginęli na wojnie lub karczowali syberyjskie lasy.
Tym bardziej Mock się zdziwił, gdy ujrzał trzy jasne punkty żarzących się papierosów. Dwa punkty poruszyły się gwałtownie, a jeden rozsypał się iskrami. Ciemne sylwetki ruszyły w stronę Mocka. Ten poczuł wzrastającą satysfakcję. Dobrze rozumiem działania Boga, pomyślał, powstrzymuje mnie przed zabiciem Gnerlicha. Najpierw szczury, teraz cioto bandyci. Ale nawet oni mnie nie powstrzymają. Że są narzędziami w ręku Boga, to pewne. Bo skąd się wzięli w czasie, kiedy każdy mężczyzna w Breslau nosi mundur i broni twierdzy? Są narzędziami w ręku Boga, nie mogę ich zabić, ponieważ bym Go uraził.
Wystarczy, że ich postraszę. Kiedy Mock widział już złowrogo uśmiechnięte twarze pod daszkami cyklistówek, wyjął pistolet i strzelił bez ostrzeżenia ponad głowami boskich narzędzi. Papierosy zasyczały w kałużach, a mężczyźni rozbiegli się i zniknęli w ciemnościach. Rozpłynęli się, pomyślał Mock, wszak są wysłannikami Boga, czyli aniołami.
Przeszedł przez podwórko nie niepokojony już przez nikogo i znalazł się naprzeciwko Teatru Miejskiego. Szybkim krokiem przeszedł przez Schweidnitzerstrasse, minął Prezydium Policji i dotarł do wiaduktu kolejowego. Tu natknął się na pierwsze barykady.
Wspinając się na górę barykady, potknął się i dla złapania równowagi oparł rękę na czymś zimnym i śliskim. Był to czarny granit z fragmentami napisu „Nasz najukochańszy mąż i ojciec. „Na moim grobie, pomyślał, nie będzie mowy ani o ojcu, ani o mężu. Będzie napis „Pies gończy Mock”.
Po zejściu z barykady dostrzegł grupę ludzi, którzy stali w kolejce do studzienki kanalizacyjnej obok kościoła Jezuitów przy Gabitzstrasse. Ludzie ci zachowywali się osobliwie. W rękach trzymali pokrywki od garnków i uderzali nimi, wywołując straszliwą metaliczną kakofonię. Była to odpowiedź na ryk rosyjskich megafonów nadających muzykę taneczną.
Zbliżał się do linii frontu.
Zaczął wypatrywać niewypałów w jasnym świetle księżyca, który wynurzył się właśnie zza chmur. Te niewypały mogły być pozostawione przez anioły, aby udaremnić mu przedostanie się do szpitala, w którym bestia niedługo wyda swe ostatnie smrodliwe tchnienie. Przedzierał się przez gruzy i sapał ciężko.
Nie zwracał jednak na to uwagi. Zastanawiał się głęboko nad nowym określeniem wysłanników Boga, którzy mieli mu przeszkodzić w słodkiej zemście.
„Aniołowie” to niewłaściwy wyraz. Aniołowie są bytami świadomymi swego posłannictwa, a szczury i bandyci z całą pewnością nie zdawali sobie sprawy ze swoich właściwych zadań. Nazwijmy ich wszystkich nie „aniołami”, lecz „emanacjami”. Koło szkoły na Schwerinstrasse zszedł z gruzów i omal nie nadział się na karabin jednej takiej emanacji. Młody chłopak w zbyt dużym hełmie opierał lufę karabinu o pierś Mocka i podejrzliwie się przyglądał eleganckiemu starszemu człowiekowi w masce.
– Przepustkę proszę – warknął żołnierz.
– Już panu daję – odpowiedział Mock i sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza po pistolet.
Wartownik Geogr. Kittlaus był nerwowy z natury. Już w swojej rodzinnej Turyngii, w małej wiosce koło Zeulenroda uchodził za nerwusa. Wściekał się, kiedy krowy wchodziły w szkodę, i okładał je później drągiem w oborze. Kiedyś świnia wypadła z chlewa i parobek Kittlaus dostał zadanie, aby ją z powrotem doń zagonić. Udało mu się to dopiero po godzinie. Kiedy już była w chlewie, wyładował na świni swoją złość. W końcu wyrwał koryto i wzniósł je nad głową zwierzęcia. Wtedy ono ruszyło na parobka i uciekło między jego nogami, powalając go w gnój. Świnię znaleziono po tygodniu, a Kittlausa po dwóch tygodniach. Stał w lesie i kopał ze złości w drzewo.
Ta cecha jego charakteru uległa znacznemu spotęgowaniu w twierdzy Breslau, pod rosyjskimi bombami.
Teraz, widząc szpiega w masce, nacisnął spust. Georg Kittlaus był nerwowy z natury.
BRESLAU, SOBOTA 24 MARCA 1945 ROKU,
PIĄTA RANO
Doktor Willy Schötzl, chirurg w szpitalu przejściowym przy Rehdigerplatz, nie spał od trzydziestu godzin.
Czuł piasek pod powiekami i słaniał się na nogach, kiedy wbijał wzrok w plątaninę tkanek w mięśniu piersiowym większym i starał się trafić pęsetą w spłaszczony ołów, który tkwił niezbyt głęboko, w części obojczykowej mięśnia. Pęseta ześlizgiwała się z ołowiu i naruszała uszkodzone tkanki.
Wtedy w ranie przelewały się niewielkie fale krwi i wypływały na ciało pacjenta. Doktor Schötzl odłożył narzędzie i kiwnął głową na pielęgniarza, który znak ten zrozumiał natychmiast.
Podał doktorowi szklankę wódki i patrzył, jak jego grdyka lekko się porusza. Schötzl zanurzył pęsetę w spirytusie.
Kiedy poczuł działanie alkoholu i niewielki zawrót głowy, wcisnął narzędzie w krwisty befsztyk rany i bezbłędnie uchwycił ołów.
Z satysfakcją ściskał mocno kawałek metalu. W lewej dłoni wciąż trzymał szklankę. Wiedział, że kula już mu się nie wymknie. Wyciągnął ją pewnie i wyrzucił do miednicy. Zadźwięczała obtłuczona blacha, kiedy wpadała do niej kula, pęseta i pusta szklanka.
Doktor Schötzl usiadł ciężko na krześle i zaciągnął się papierosem, którego pielęgniarz włożył mu w usta i zapalił. Oczy mu się zamykały, pielęgniarz wyjął papierosa z jego ust i sam chciwie się nim zaciągał. Obraz ten doktor Schötzl widział w półśnie i nie był pewien, czy bezczelność pielęgniarza nie jest wytworem jego własnej imaginacji. Tym bardziej nie był pewien realności następnej wizji.