Выбрать главу

Nagle nad podwórkiem zapadła ciemność. Podmuch niedalekiego wybuchu odrzucił go od okna. Pocisk uderzył w podwórko, w sam środek piaskownicy. Fontanna piasku wzniosła się ku górze, a jego mały strumień zabrzęczał po szybach. Następny wybuch był tak blisko, że omal nie rozsadził Mockowi bębenków.

Kapitan chwycił się za uszy i usiadł na zamkniętej muszli klozetowej. Po raz pierwszy od czasu rozpoczęcia śledztwa w sprawie morderstwa Berty Flogner poczuł paraliż strachu. Jednocześnie z tym uczuciem ogarnęły go na powrót religijne myśli i deterministyczne spekulacje. Był pewien, że teraz, kiedy zbliżał się do celu, Bóg znów mu przeszkodzi w jego osiągnięciu. Motywacja Jego postępowania jest oczywista, myślał, ja muszę wciąż „łaknąć sprawiedliwości”, czyli nie może stać się jej zadość. Co jednak, jeśli Stwórca postanowił przeszkodzić mi ostatecznie w tym „łaknieniu”?

Odrzucił tę myśl i wyjrzał przez okno. Jego eschatologiczne intuicje były potwierdzane przez zjawiska zewnętrzne: budynek drżał w posadach, dymiący gruz ścielił się po podwórku, a tynk na suficie toalety przecięły dwie ukośne rysy. Na ten widok Mock wybiegł z ubikacji do atelier i – poruszając się prawie po omacku – padł na zapluskwioną kanapę. Ręce rozpostarł na oparciu kanapy, a głowę odrzucił do tyłu, napinając boleśnie mięśnie szyi. Otwartymi ustami wciągał głośno powietrze. W jego ciele wybuchały małe eksplozje bólu. Plecy ktoś wkręcał mu zaostrzoną rurę. Oddech sprawiał coraz większą trudność.

Pomyślał o doktorze Rewem i o raku oskrzeli. Nagle trzasnęła migawka aparatu fotograficznego i półmrok atelier został rozdarty białym błyskiem. Kapitan podniósł głowę tak gwałtownie, że omal nie zemdlał od wirowania.

– Fajne to – zaśmiał się Arthur Grünig i rozpoczął całą serię trzasków. Lampa błyskowa utrwalała w pamięci chłopca zabawne obrazy. Oto kapitan Mock z otwartymi od gniewu ustami, oto trzęsie mu się brzuch w bieliźnianym kombinezonie, oto wściekły staruch grozi mu pięścią.

Górne światło przerwało zabawy Grüniga. Wściekły Mock chwycił go za ucho i zobaczył pogardliwy uśmiech. Zdawszy sobie sprawę z niedostatków swojej garderoby i aparycji, opanował się, puścił małego Arthura i pogłaskał go po sztywnych od brudu włosach.

– Poczekaj tutaj – mruknął, widząc, że chłopiec trzyma w rękach brunatną kopertę z nadrukiem i z orłem trzymającym w szponach znak wiecznej szczęśliwości. – Przebiorę się i zaraz do ciebie przyjdę.

– Tylko szybko, bo muszę wyjść – powiedział chłopiec przedmutacyjnym głosem.

Mock spoglądał na Arthura przez dłuższą chwilę. Znał go jako nieśmiałe dziecko, które wśród śmietników i komórek podwórka zmieniało się w honornego łobuziaka. Zawsze jednak mały Grünig z atencją kłaniał się Mockowi, okazując mu – jak prawie wszyscy mieszkańcy kwartału kamienic – szacunek i lekką bojaźń. Nigdy nie widział mnie w kalesonach, wytłumaczył sobie w myśli osobliwe zachowanie dziecka, w kalesonach każdy wygląda na odartego z godności, jak ten stary Żyd na Wallstrasse, którego przyrodzenie budziło niepohamowaną wesołość w młodych, zdrowych chłopakach z Hitlerjugend.

Mock spojrzał jeszcze raz w obojętne oczy chłopca i wszedł do ciemni fotograficznej, która – widać to było po brudnej pościeli – służyła Hanuschowi jako sypialnia. Ubrał się dość szybko i wyszedł po chwili nienagannie ubrany w swój ciemnobrązowy garnitur. Widok, który zobaczył, zdumiał go i rozśmieszył.

Mały Arthur Grünig stał przed aparatem fotograficznym ubrany w jakąś starą kamizelkę. Na głowie miał kapelusz Mocka. Jego biodra opinał pas z dwiema kaburami, z których sterczały dwa walthery. W dłoni dzierżył wężyk spustowy. Co chwila wyjmował z kieszeni pistolet i strzelał na niby w stronę obiektywu.

– Niezły z ciebie kowboj! – Mock uśmiechnął się wymuszenie. – Dziękuję ci za załatwienie mojej sprawy. Broń, jak widzę, zabrałeś z Urzędu Stanu Cywilnego.

– Tak, zabrałem – powiedział chłopiec i sięgnął po swój płaszcz i kaszkiet. Kapelusz Mocka rzucił na kanapę.

– Muszę już iść!

– Poczekaj. – Mock położył rękę na ramieniu chłopca. – Co się z tobą dzieje? Czemu się tak zachowujesz? Czy coś się stało? W domu wszystko w porządku?

– Nic się nie stało – chłopiec pogardliwie strącił rękę mężczyzny z ramienia i skierował się do wyjścia.

– Stać! – Mocka ogarnęła furia.

Chwycił Grüniga za kołnierz i uniósł nad ziemię. Chłopiec wyciągnął ręce ku górze i wyślizgnął się Mockowi, zostawiając w jego rękach swój płaszcz z podartą podszewką. Sięgnął do kabury wyjął pistolet. Nie zdążył jednak wystrzelić. Mock zareagował szybko i instynktownie. Chwycił chłopca za nadgarstek i wykręcił mu rękę tak, że znalazła się ona za jego plecami. Pistolet uderzył z hukiem w podłogę. Drugi walther był po kilku sekundach w wolnej dłoni Mocka.

Trzymając wciąż Grüniga w bolesnym uścisku, poprowadził go do sypialni Hanuscha i tam popchnął na pożółkłą kołdrę bez poszwy. Chłopiec leżał twarzą w pościeli i nie odwracał głowy. Mock zapalił światło i rozejrzał się po ciemni. Oglądając się za siebie, wrócił do atelier i schował oba pistolety do futerału z karabinem. Futerał położył na kanapie, a potem znów wszedł do ciemni.

Chciał zadać Grünigowi pytanie, które nie miało nic wspólnego z tymi, które przed chwilą chłopiec usłyszał. Było to pytanie natury porządkowej, a wynikało ono z zaburzonego naturalnego stanu rzeczy – tak jakby zapytać rowerzystę, dlaczego pedałuje tylko jedną nogą, albo gracza w bilard – dlaczego jedna z kul jest sześcianem. Stanął w drzwiach, chwycił się futryny i spojrzał w rozjarzone nienawiścią oczy.

– Dlaczego masz dwa pistolety? – zapytał.

– Ten drugi jest Kartofla – odpowiedział chłopiec.

– Kartofel ci go dał?

– Nie – mruknął chłopiec i uśmiechnął się triumfalnie. – Wygrałem go od Kartofla w pojedynku.

– A jak wyglądał ten pojedynek?

– Normalnie.

– A co się stało z Kartoflem? – W gardle Mocka podnosił się poziom żółci.

– Zginął w pojedynku.

– Zabiłeś go? – Mock zaczął się dławić.

– Zginął w pojedynku.

Mock stał w drzwiach ciemni, zasłaniając swym ciałem padające z atelier światło, przez co nie widział twarzy chłopca. Kamienica zadrżała w posadach i zaskrzypiała framuga. Aby poskromić rozsadzającą go furię, Mock zastosował niezawodny środek: jak zawsze przywołał przed oczy stare stronice, na których w równych rzędach maszerowała łacińska antykwa.

Bomby biły w miasto Breslau, dziesięcioletni morderca siedział gotowy do ataku jak młody skorpion, a Eberhard Mock powtarzał cicho kunsztowne, rozbudowane Cycerońskie frazy. Surowy i ascetyczny dźwięk łacińskich wyrazów, wiążących się na mocy precyzyjnych praw składniowych w ogniwa i łańcuchy, uspokoił Mocka i oczyścił z gniewu jego umysł.

– Idziemy – powiedział do zabójcy.

Chłopiec wstał i poczuł na karku silną dłoń. Mock ucapił go jak psa, przygiął jego głowę ku ziemi i poprowadził ku wyjściu przez zakamarki salonu. Znaleźli się na Teichstrasse. Waliły rosyjskie haubice. Ulica spowita była kurzem. W czarnych obłokach błyskały żółte płomienie. Pod łukowatym sklepieniem hotelu Jaschkego kłębiły się kule dymu. Jakaś krzycząca kobieta pchała dziecięcy wózek, podskakujący na kamieniach. Policjant o czarnej osmalonej twarzy walił pałką po szybach okien na parterze i po piwnicznych okienkach.

Mock stał wraz z chłopcem nieruchomo w bocznym wejściu do zakładu fotograficznego. Spojrzał na policjanta, który wyganiał ludzi do piwnic i sklepu z pończochami. Mock chciał do niego podejść i przekazać mu mordercę. Nie zdążył. Huk wybuchu wstrząsnął ulicą. Szyby wypadły i przez chwilę ich kawałki zawisły obok murów. Potem spadły, tnąc powietrze. Policjant rzucił się w bramę i zniknął w jej czeluściach. Na środku ulicy dziecięcy wózek wyciągał koła ku zagniewanemu niebu.