Nie ułatwiały też podróży kolejne alarmy przeciwlotnicze, podczas których Mock i jego przewoźnik kryli się pod wozem, stary koń zaś – ku zdziwieniu ich obu – reagował na wycie syren, huk samolotów i wybuchy bomb równie obojętnie, jak przewożony przez niego ładunek.
Po ominięciu barykad i stanowisk obronnych, których nie brakowało zwłaszcza w okolicach Dworca Fryburskiego, furmanka zajechała wreszcie w boczną uliczkę; po prawej stronie biegł wysoki mur fabryki maszyn Lindnera. Po przeciwnej stronie, w dawnym azylu dla bezdomnych, znajdował się obóz zbiorczy. Prowadziła do niego brama zwieńczona napisem „Arbeit macht frei”. Mock wylegitymował się przed znanymi mu z widzenia policjantami i zgłosił chęć rozmowy z ich dowódcą.
Bez zbędnej zwłoki został wpuszczony za bramę. Na dużym placu apelowym rozejrzał się dokoła. Kilkanaście drewnianych baraków stało wokół brudnej sadzawki, obok której dwaj sztubowi rozmawiali cicho po polsku i oczyszczali jakiś siennik z wszy i pluskiew.
Robactwo pływało po powierzchni wody i Mock miał wrażenie, że sadzawka ożyła.
Wyobraził sobie, że pluskwy dostają się do stojącej obok studni. Z niesmakiem odwrócił wzroki zlustrował osobliwy schron obok sadzawki. Był to wykopany w ziemi dół, przykryty wiklinowymi koszami tworzącymi jakby dach.
Jeśli przed czymś ten schron mógł osłaniać, to jedynie przed odłamkami. Kiedy zapadała cisza, wyraźnie było słychać dźwięki rosyjskiej mowy, dobiegające z megafonów ustawionych dwa kilometry dalej, za torami kolejowymi przy klasztorze Elżbietanek.
Byli na linii frontu.
Obserwacje i refleksje Mocka przerwał młody policjant w mundurze ozdobionym pagonami z dystynkcjami podporucznika.
– Podporucznik Hermann Schmoll, adiutant komendanta Gnerlicha – przedstawił się, trzaskając obcasami i wyrzucając w górę prawe ramię.
– W czym mogę pomóc, kapitanie?
– Tu będziemy rozmawiali? – zapytał Mock, odpowiadając hitlerowskim pozdrowieniem.
– Niestety nie mogę pana zaprosić do baraku komendanta, ponieważ ma on ważnych gości, a pan nie był umówiony.
– Porucznik Schmoll wyraźnie się zakłopotał.
– Może usiądziemy w gabinecie lekarskim? Albo może w wartowni? Jak pan kapitan wie, nasz obóz jest bardzo mały. Nie ma tu odpowiednich pomieszczeń. Już wiem! – klasnął w dłonie. – Porozmawiamy w baraku sanitarnym.
– Mały i niegroźny obóz zbiorczy, co, poruczniku? – ironizował Mock. – Trzymacie tu jedynie kilku Polaków z powstania w Warszawie.
– O skazanych może pana poinformować tylko komendant. – Schmoll wydął policzki.
– Nie zostałem upoważniony do udzielania takich informacji. Proszę. – Uczynił nieokreślony ruch ręką. – Chodźmy do baraku.
Poszli bez słowa wzdłuż drutów kolczastych.
Nad barakiem, do którego się zbliżyli, powiewała biała flaga z czerwonym krzyżem. Świetny drogowskaz dla bomb, pomyślał Mock. Wypielęgnowany trawnik dokoła baraku kojarzyłby się Mockowi raczej z sanatorium, gdyby nie kolczaste druty klatki, w których rzucały się wściekle owczarki niemieckie.
W tymże baraku – jak głosiła przymocowana doń tablica – mieściła się siedziba komendantury obozu.
Obok stała wartownia, obsadzona kilkoma policjantami. Do nozdrzy Mocka doszła przenikliwa, cuchnąca woń. To z otwartych baraków zionęło ekskrementami i wilgotnym, zaczadzonym powietrzem. Oprócz piętrowych prycz wewnątrz znajdował się tam drewniany stół, ławki i mały żelazny piec.
Mock odwrócił wzrok i wszedł za swym przewodnikiem do baraku z czerwonym krzyżem. W niewielkiej klitce stał mały stół, dwa krzesła i policjant, który nudził się w kącie.
Schmoll natychmiast go odprawił.
Na ścianie wisiał oprawiony w ramy plakat wzywający do zaciemniania okien. O szyby biła gałązka zaschniętego czarnego bzu. W oknie mignął jakiś mężczyzna ubrany w szary garnitur i kapelusz tegoż koloru.
– Będę mówił krótko. – Mock oparł brodę na pięści. – Dziś na moich rękach zmarła młoda dziewczyna. Muszę o jej śmierci powiadomić kogoś, kto jest osadzony w tym obozie.
– Już panu mówiłem, kapitanie – Schmoll założył nogę na nogę – że nie udzielam informacji.
– Ja wcale nie żądam od pana informacji – powiedział spokojnie Mock.
– Ja tylko chcę się zobaczyć z więźniarką Gertrudą von Mogmitz. Każdy w Breslau wie, że hrabina siedzi w tym obozie.
Porucznik zamyślił się. Jego długie, wypielęgnowane palce zagrały na blacie stołu fragment etiudy Brahmsa.
– Nie może się pan widzieć z osadzoną von Mogmitz – powiedział melodyjnym głosem Schmoll. – Wszelkie decyzje dotyczące tej osadzonej podejmuje osobiście pan komendant SS – Obersturmbahnführer Hans Gnerlich. To zrozumiałe. Jest ona wyjątkowo niebezpieczna.
– To idź, kretynie, do twojego Pana Boga i powiedz mu, że w mieszkaniu Rüdigera i Gertrudy von Mogmitz na Viktoriastrasse znalazłem zgwałconą przez Ruskich dziewczynę – Mock słowa te cedził bardzo wolno. – I że ta dziewczyna zmarła mi po godzinie na rękach. Potem ją tutaj wiozłem przez całe miasto. Rusz zatem dupsko i przekaż komendantowi te oto słowa: albo mi pozwoli na identyfikację zwłok, czyli na rozmowę z hrabiną von Mogmitz, albo zostawię wam trupa w sadzawce na środku placu apelowego.
Schmoll nadąsał się i wyszedł bez słowa. Poszedł w kierunku drzwi z szyldem „Komendantura obozu”.
Mock odetchnął.
Wiedział, że nie zrealizowałby swojej groźby. Chwytając ludzi w kleszcze szantażu, nigdy wcześniej nie blefował. Ale wszystko się zmieniało i psuło.
Nawet jego słynne imadło szantażu – ulubiona metoda postępowania z ludźmi w ciągu trzydziestu lat pracy w policji – w obozie Breslau – Bergstrasse nie działało.
BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
W PÓŁ DO CZWARTEJ PO POŁUDNIU
Przez pół godziny nikt Mocka nie wyprosił z pokoju widzeń, a zatem było wielce prawdopodobne, że Schmoll wystraszył się groźby, choć była nierealna, i postanowił całą sprawę zreferować szefowi. Było też bardzo możliwe, że bał się narazić wysokiemu funkcjonariuszowi kripo, było nie było – starszemu rangą oficerowi.
Mock spacerował po pokoju i w końcu tak go zirytował plakat, na którym kostucha siedząca na nieprzyjacielskim samolocie z góry raziła bombą oświetlony dom, że wyszedł z baraku.
Furman, który go tu przywiózł, znudził się czekaniem, przyciągnął furmankę blisko bramy, wyprzągł konia i pozwolił mu wyjadać obrok z worka.
Mock doskonale widział zielony plusz zasłon spowijających ciało dziewczyny. Mijały minuty, dopalały się kolejne papierosy, woźnica drzemał na koźle, obudzone wiosennym słońcem muchy zlatywały się do ciała dziewczyny, a katiusze znaczyły niebo swoimi ogonami. W oddali, mniej więcej nad Prezydium Policji przy miejskiej fosie, wykwitła ogromna kita czarnego dymu.
Ciekawe, w co trafili, zastanowił się Mock i wpadł na osobliwy pomysł: dlaczego jeszcze nikt nie zorganizował zakładów – co zostanie najpierw zniszczone, a co później, która kobieta zostanie najpierw zgwałcona, a która później, czy Breslau padnie w marcu czy w kwietniu?
Nagle do Mocka podszedł mężczyzna w szarym garniturze, ten sam, którego kapitan zauważył podczas rozmowy ze Schmollem. Około czterdziestki, gładko ogolony, krawat źle dobrany, rejestrował Mock, garnitur z dobrej wełny, ani strażnik, ani więzień, zatem kto?
– Profesor filozofii Rudolf Brendel – powiedział cicho mężczyzna, jakby czytał w myślach Mocka.
– Niech pan wejdzie z powrotem do baraku, wyprosi stamtąd strażnika, uchyli okno na dziedziniec i stanie obok. Jestem przyjacielem hrabiny Gertrudy von Mogmitz.
– Wreszcie – szepnął do siebie Mock – wreszcie ktoś, kto być może zidentyfikuje zmarłą, zanim zlecą się do niej wszystkie muchy z Breslau.
Zrobił tak, jak mu polecił dziwny rozmówca, i po chwili strażnik obdarzony przez Mocka papierosem ćmił go spokojnie w drewnianej wygódce za barakiem, a sam Mock stał w pokoju widzeń przy ledwo uchylonym oknie i uważnie słuchał tego, co mówił mu profesor filozofii Rudolf Brendel, który wlazł między rabaty okalające barak.