– Skąd pan wie, że zgwałcona to jej siostrzenica?
– Powiedział mi to ten oto pan – Mock wskazał głową na Brendla, który wynurzył się spośród krzewów okalających barak medyczny.
– Jak się dowiedziałem, jest on przyjacielem hrabiny.
– Szmaty, nie hrabiny! – wrzasnął Gnerlich. – Ostatniej szmaty, bo jak inaczej można nazwać zdrajczynię ojczyzny? Od pana słyszę tylko te przeklęte tytuły! Generał, hrabia, hrabina. Nie wie pan, że ten podły zdrajca został przed rozstrzelaniem zdegradowany do stopnia szeregowca, a ta wściekła suka była angielskim szpiegiem, ostatnim wycieruchem w sypialniach lordów? Mówmy zatem o szeregowcu von Mogmitz i kurwie von Mogmitz.
– Milcz, chamie! – Brendel miał równie mocny głos jak Gnerlich. – I nie waż się powiedzieć złego słowa o pani hrabinie, famulusie, marny kamerdynerze! Czemu nie szczekałeś kiedyś tak zajadle, ty świnio? Co, nie wiedział Pan? – zwrócił się do Mocka. – Ten cham był kamerdynerem von Mogmitzów w ich majątku w Kanthen. Nie raz i nie dwa podawałeś mi, kmiocie, konfitury i leguminę. Kłaniałeś się w pas i krzywiłeś się w uśmiechu.
– Dziwi pana jego zachowanie, kapitanie Mock? – Gnerlich roześmiał się drwiąco. – Mnie nie dziwi, bo go już długo znam. To wariat, ale wariat, którego nie mogę oddać do eutanazji ani nawet obić po pysku szpicrutą. Muszę go tolerować, kapitanie Mock, dopóki ogranicza się do słów. A dlaczego? Przedstawił się panu jako Rudolf Brendel, profesor filozofii, prawda? Dlaczego nie powiedział po prostu „profesor Brendel”? Bo mógłby go pan pomylić z jego ojcem, Rudolfem Brendlem starszym, profesorem fizyki i inżynierem, twórcą nowego pocisku przeciwpancernego z utwardzanym rdzeniem uranowym. Muszę go znosić, kiedy tu się kręci, kiedy mnie obraża. Czekam na jeden tylko jego wrogi gest dłonią, na próbę ataku. Wtedy go zabiję. Bo ja tu rządzę. A on jedynie może przebywać za tą bramą, w baraku sanitarnym. Nie ma prawa wstępu na teren obozu, tam ja rządzę.
Pokazać panu, jak rządzę?
– Wiem, że pan tu rządzi – powiedział Mock zmęczonym tonem.
– Pan profesor Brendel junior zidentyfikował zwłoki. Ja swoje zadanie spełniłem. Proszę mi pozwolić opuścić pańskie królestwo, komendancie.
Gnerlich nie słuchał Mocka. Dał znak porucznikowi Schmollowi, a ten pobiegł w stronę bramy prowadzącej do obozu. Gnerlich uderzał nerwowo szpicrutą o ziemię, pies zatańczył wokół swojego pana i przysiadł nerwowo obok lśniących oficerek.
Włochaty ogon wzbijał obłoczki kurzu.
Gnerlich uśmiechał się szeroko do Mocka, uśmiechał się do Brendla, uśmiechał się również do czterech żołnierzy i swojego adiutanta, którzy ciągnęli po piaszczystym podwórzu wyrywającą się i krzyczącą kobietę w brudnej sukience, uśmiechał się do krępej strażniczki, która kopniakiem przepchnęła więźniarkę przez bramę, uśmiechnął się nawet do psa, gdy ten rzucił się więźniarce do gardła.
– Oto pani hrabina. – Gnerlich oddał Schmollowi psa i swoją czapkę.
Jego długie szpakowate włosy zjeżyły się na ciemieniu.
– Powiedziałeś, Mock, że albo z nią pogadasz, albo zostawisz nam trupa w sadzawce, co? Gadaj zatem! Tylko nie wiem, czy ona coś ci powie.
Mówiąc to, wymierzył kobiecie cios nogą w brzuch. Hrabina zwinęła się na ziemi, chwytając się za podbrzusze. Zlepione włosy całkiem zasłoniły jej twarz. Gnerlich świsnął szpicrutą.
Mock nie zauważył, gdzie trafił.
Brendel ruszył na Gnerlicha z wściekłym wrzaskiem.
– Nie rób tego – jęknęła kobieta i odgarnęła włosy z czoła. – Rudi, błagam, niech pan tego nie robi! On tylko na to czeka, żeby pana zabić.
Brendel zatrzymał się, opadł na kolana i zacisnął pięści. Żołnierze skierowali w jego stronę swoje mauzery. Brendel łkał całą piersią. Gnerlich spojrzał na Mocka i uśmiechnął się.
– Widzisz, kto tu rządzi, Mock? – powiedział i naskoczył na leżącą kobietę obiema nogami.
Obcasy oficerek zadudniły po jej żebrach. Gnerlich potknął się i omal nie przewrócił. Dla utrzymania równowagi podparł się dłonią. Wolno zacisnął pięść.
W jego rękawiczce znalazła się garść piasku. Pochylił się nad hrabiną von Mogmitz i podniósł ją za włosy. W szeroko otwarte oczy i usta sypnął piaskiem.
Szrama na czole po uderzeniu szpicrutą zrobiła się szara od pyłu.
– Masz, kurwo jedna. – Gnerlich schylił się, by znowu nabrać piasku. – Lubisz to, co? No żryj, kurwo jedna!
Mock zamknął oczy i zobaczył swojego brata Franza, jak szepcze wściekle do zgwałconej dziewczyny: „Mów wszystko, kurwo jedna”. Zobaczył też swój podbity blaszką obcas – jak trafia Franza w środek głowy. Zobaczył poszarpane ścięgna Berty Flogner, zobaczył też swój krawat od Amelunga nasiąkający krwią, poczuł ostatnią pieszczotę zdrowej ręki panny Flogner i ruszył na Gnerlicha.
Seria z karabinu maszynowego osadziła go na miejscu.
Stanął i patrzył w oczy Gnerlicha. Niedługo je widział. Po pierwszym zadanym ciosie zobaczył niebo nad Breslau. Drugie uderzenie sprawiło, że poraniona twarz kapitana zanurzyła się w suchej warstwie piachu. Kątem oka dostrzegł, jak krępa strażniczka czule i troskliwie ociera z potu twarz Gnerlicha.
– Widzisz, Mock, kto tu rządzi? – Gnerlich odgonił strażniczkę jak natrętną muchę. – Już nie ty. Zostałeś zawieszony w obowiązkach, staruchu. Jesteś nikim w tym mieście. Won z tego miasta! Ono już nie twoje! Zostaw nam trupa na placu, a moje psy będą miały żarcie.
Mock leżał w pyle, hrabina von Mogmitz gryzła ziemię, Gnerlich glancował buty, Brendel płakał, a zza drutów patrzył na nich pijany woźnica Taraba.
BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
W PÓŁ DO SIÓDMEJ WIECZÓR
Doktor Lasarius miał ponad siedemdziesiąt lat, z których dziesięć przepracował jako lekarz kontraktowy w Kamerunie, a prawie czterdzieści – jako medyk sekcyjny w Instytucie Lekarsko – Sądowym przy Auenstrasse. Przez te wszystkie lata dość często widywał na swoim stole trupy zgwałconych kobiet. Jednak tak makabrycznego gwałtu jeszcze nie widział. Dzisiejszego popołudnia po oględzinach wielokrotnie zgwałconej ofiary zbiegły się w jego umyśle najgorsze afrykańskie i rodzime wspomnienia.
Kobieta leżąca na jego stole rozdarta była prawie na pół. To był akcent rodzimy, gestapowski. Akcentem afrykańskim były natomiast równoległe rany, jakie widywał w Kamerunie u ofiar członków sekty „ludzi – lampartów”. Rany pokrywały cały bok ofiary.
Lasarius poprawił gumowy fartuch i wsunął do pochwy zmarłej metalowy wziernik.
Następnie podkręcił małą śrubę, która umożliwiła mu badanie. Pochylił się nad ofiarą. Wewnątrz jej ciała coś zamigotało. Szczypcami wyjął kawałek zielonego szkła. Pokręcił jeszcze raz śrubą, aby umożliwić sobie dokładniejsze badanie.
– Gawlitzek! – krzyknął do swojego pomocnika. – Dawaj tu większy wziernik!
I rozetnij ją dokładnie, do samego podbrzusza, rozumiesz?
– Robi się, panie doktorze – mruknął stary pomocnik i przydreptał z podobnym trójkątem, lecz większym. Potem pociągnął nożem po skórze – ku wzgórkowi łonowemu.
Lasarius pochylił popstrzoną brązowymi plamami łysinę nad kobietą, a swe naznaczone bielmem odczynników dłonie zanurzył tam, skąd – jak by to napisał poeta – już nie wyjdzie żaden prorok. Pod metalem szczypiec poczuł jakiś twardy przedmiot Serce zabiło mu mocno. Podkręcił wziernik i wsunął szczypce głębiej.
Ześlizgiwały się po jakimś gładkim przedmiocie. Po chwili lekko zazgrzytały i na czymś się zacisnęły. Wysunął je i spojrzał na przedmiot, który uchwycił. Doktor Siegfried Lasarius widział już niejedno w Kamerunie i w Breslau. Czegoś takiego jednak nie widział. W pochwie kobiety znajdowała się zakrwawiona szyjka butelki z porcelanowym zamknięciem. Jej poszarpane brzegi pokryte były drobnymi skrzepami.
Lasarius wstał i podjął decyzję, która była dla znającego go od lat krojczego Gawlitzka czymś kuriozalnym, czymś, w nigdy się jeszcze – jak daleko sięgał Gawlitzek pamięcią nie wydarzyło w Instytucie Lekarsko – Sądowym. Jeszcze nigdy bowiem doktor Lasarius nie zostawił sekcji zwłok do następnego dnia.