Doktor, ciężko oddychając, powiedział:
– Dokończymy jutro, Gawlitzek. Źle się poczułem. Idź do domu!
– Tak jest, doktorze. Do widzenia – mruknął Gawlitzek i wyszedł z prosektorium.
Lasarius narzucił na zwłoki podgumowane prześcieradło i również opuścił swoje miejsce pracy. Ręce umył dokładnie mydłem marsylskim, a potem odkaził je spirytusem. Zamknął prosektorium na klucz, który rzucił dwóm dyżurnym siedzącym przy wejściu głównym. Sam udał się wolno po schodach do swojego gabinetu. Przez szpary w drzwiach wciskał się swąd dymu z komina pobliskiego krematorium.
Usiadł przy ogromnym biurku i ciężko oddychał. Po chwili w jego odbarwionych palcach znalazła się mała kartka z numerem telefonu.
Lasarius wykręcił ten numer i kiedy usłyszał męski głos, powiedział:
– Stało się, Sturmbahnführer. Znowu stało się to, o czym pan mówił.
– Proszę milczeć, doktorze. Proszę pamiętać o swojej córce.
BRESLAU, CZWARTEK 15 MARCA 1945 ROKU,
SIÓDMA WIECZÓR
Kapitan Mock i profesor Brendel siedzieli w jednej z ostatnich czynnych w Breslau knajp, która oficjalnie była bunkrem przeciwlotniczym. Była to piwnica restauracji „Schlesierland” przy Gartenstrasse.
Jej prawny właściciel, przedwojenny restaurator Artur Bittner, oraz jego cichy wspólnik, dowódca jednego z batalionów Volkssturmu Heinz Frank, nieszczególnie dbali o ostatnich klientów, którzy byli na tyle zamożni, aby kapitulacji twierdzy Breslau doczekać w stanie kompletnego upojenia, i na tyle ustosunkowani, aby nie przejmować się patriotycznym obowiązkiem pracy. Byli wśród nich oficerowie po cywilnemu, którzy chcieli tu odpocząć od wydawania bezcelowych rozkazów, wojenne wdowy i niewdowy, tak zwane narzeczone z twierdzy Breslau, które swymi wdziękami wywinęły się od styczniowej ewakuacji i teraz dzięki nim zdobywały przywilej niepracowania lub miskę zupy dla chorego dziecka, właściciele firm pogrzebowych i duchowni bez oznak swego duchowieństwa. Ci ostatni topili w trunkach rozterki teologiczne i podejmowali wszystkie tematy oprócz filozoficznych i politycznych.
Goście tłoczyli się w ciasnej, zadymionej piwnicy i wodzili pijanym wzrokiem po sobie. Najczęściej w milczeniu słuchali wojennych ballad śpiewanych z akompaniamentem rozstrojonego akordeonu albo na migi ustalali ceny wdzięków narzeczonych z twierdzy Breslau.
Właściciele knajpy, nie mając prawie w ogóle konkurencji, niedbali ani o jakość podawanych trunków, ani o uprzejmość obsługi.
Kapitan Mock i profesor Brendel raczyli się nader obficie wytrawnym likierem ziołowym „Rubezahl” i zagryzali mocno naczosnkowanym pasztetem z zająca. Mogło to świadczyć o wielkiej przenikliwości masarza, który chciał swój towar sprzedawać jak najdłużej i wytłumić dzięki tym przyprawom inne wonie, niemiłe dla kupujących.
Obaj mężczyźni, poniżeni dziś dotkliwie przez Gnerlicha, nie zwracali specjalnej uwagi ani na posiłek, ani na kelnera, który podał im zakąski z taką siłą, że kawałek pasztetu stoczył się z półmiska na poplamiony piwem obrus. Siedzieli w milczeniu i żaden z nich nie wiedział, jak najdelikatniej zadać drugiemu pytania, które każdego z nich bardzo nurtowały.
Po oddaniu ciała Berty Flogner w bardzo ostatnio spracowane ręce medyka sądowego, dobrze znanego Mockowi doktora Lasariusa, spojrzeli po sobie jakby na komendę – zacisnęli mocno zęby.
W głowie Mocka aż huczało od pytań i wątpliwości, lecz zdał sobie sprawę, że – stawiając je – wejdzie zbyt głęboko w sprawę, która była bardzo prosta i zakończyła się wraz z identyfikacją zwłok.
Profesor Brendel pierwszy przerwał milczenie.
– Dlaczego pozwolił pan tak sobą poniewierać?
– Jestem katolikiem – uśmiechnął się Mock drwiąco, kiedy stłumił już w sobie chęć zrugania ciekawskiego profesora.
– Kiedy mnie uderzył w jeden policzek, nadstawiłem drugi.
Na profesorze Brendlu odpowiedź ta wywarła ogromne wrażenie. Oparł ręce na ramionach kapitana i wyszeptał:
– Naprawdę pan tak uważa? To cudownie! Myślałem, że dziś już nikt nie traktuje literalnie wskazówek Biblii. Musimy o tym koniecznie porozmawiać.
– Tutaj będziemy o tym rozmawiać? – zapytał Mock i rozejrzał się znacząco dokoła.
Dzielne hordy obrońców twierdzy obracały w perzynę kamienice przy Kaiserstrasse.
W Auenstrasse wdzierał się czarny, lepki obłok sadzy.
– Szybko, chodźmy z powrotem do prosektorium. To najlepsze miejsce na takie rozmowy.
– Znam lepsze – powiedział wtedy Mock.
W tym lepszym miejscu siedzieli teraz bez słowa i słuchali rzewnej akordeonowej opowieści Annemarie, która była córką całego batalionu i nie lubiła oficera, bo dziewczętom obiecywał zbyt wiele.
Akordeonista przerwał, aby napić się wódki.
Profesor Brendel i kapitan Mock poszli w jego ślady.
– Niech mi pan wreszcie powie, kapitanie – profesor wytarł usta serwetką i wypił resztkę likieru, nie pozostawiając na brzegu szklanki nawet kropelki; pił ten likier jak najlepsze bordeaux – dlaczego jest pan zawieszony w czynnościach służbowych? Może to z powodu nieprzejednania, niezgody na zło?
– Drogi profesorze! – Mock powiedział to po chwili, kiedy upewnił się, że Brendel nie drwi z niego.
– Nasza niezgoda na zło jest nic niewarta. Nawet mój dzisiejszy woźnica, który widział niezgodę na zło, jutro o niej zapomni.
– Nasz naród składa się nie tylko z zapijaczonych jednostek o moralności ameby – powiedział żarliwie profesor.
– Ale również z ludzi honoru takich jak pan, który rzuca się na pomoc maltretowanej kobiecie, i – nie pochlebiając sobie – z takich jak ja, którzy zamiast uciekać z oblężonej twierdzy, starają się ocalić przed śmiercią najbardziej wartościowego człowieka, jakiego znam – hrabinę Gertrudę von Mogmitz.
– Jak pan ją ocali? Przecież wystarczy jedno słowo Gnerlicha, a właściwie jeden mały ruch palca na cynglu, a następnego dnia jego psy będą miały sporo nowego żarcia.
– To straszne, co pan mówi, kapitanie. – Brendel schował twarz w dłonie.
– Ale Gnerlich jej nie zabije.
Jej śmierć byłaby jego końcem.
Mój ojciec, który jest zaprzyjaźniony z von Mogmitzami od ponad ćwierćwiecza, zniszczyłby Gnerlicha.
Ona zginie tylko wtedy, gdy sąd skaże ją na śmierć.
A czy sąd wojenny może skazać na śmierć kogoś, kogo jedyną winą jest pomaganie polskim robotnikom i bycie żoną znanego antyfaszysty, uczestnika spisku na Hitlera?
– Niestety. Może. Ale mam do pana pytanie. Dlaczego pański ojciec nie interweniuje, kiedy Gnerlich ją tak upokarza? – Mock zdał sobie sprawę, że nie potępiając przeciwników Hitlera, odsłania się.
– Może pan tego nie zrozumieć – Brendel spojrzał na Mocka między palcami. – Ona sobie tego nie życzy.
– Rzeczywiście nie rozumiem – Mock mówił teraz głośniej, aby jego słowa dotarły do profesora poprzez śpiew akordeonisty, który z kolei informował gości lokalu o śmierci, która we Flandrii jeździ na czarnym jak węgiel koniu.
– Ale niechże pan rozwinie myśl! Może nie jestem taki tępy.
– Jakże o tępocie może mówić słynny oficer śledczy! – krzyknął Profesor. – Ona podziwia pana.
– Za moje śledztwa? – Mock trzasnął palcami na kelnera. – Przecież nie może ich znać!
– Nie, panie kapitanie, ona podziwia pana za postawę w jakiejś niedawnej głośnej sprawie. Niech się pan nie gniewa, ale zapomniałem, o jaką sprawę chodzi.
– To jest to – Mock, trzymając papierosa w kąciku ust, odbierał od kelnera dwie ćwiartki likieru i półmisek z wątłym śledziem – o co pan pytał, profesorze, na ulicy. Dlaczego pozwoliłem Gnerlichowi na takie zachowanie? Bo jestem starym, słabym człowiekiem, a ta kanalia jest ode mnie blisko dwadzieścia lat młodsza.
– Ależ drogi panie kapitanie! – przerwał Brendel. – Przecież tu nie chodzi o silę fizyczną! Jak on może poniżać starszego i tak znanego człowieka jak pan?
– Jeśli nie będzie mi pan przerywał – uśmiechnął się Mock – to panu wszystko wytłumaczę. Jestem w stanie zawieszenia. De facto jestem cywilem, a widział pan, jak postępuje Gnerlich z cywilami. Mam go podać do sądu i oskarżyć o pobicie?