Baniaka irytowały ich wrzaski, bo urągały powadze miejsca i instytucji, którą reprezentował.
Jeśli już ktoś mógłby w tym miejscu krzyczeć, to na pewno nie ci smarkacze, lecz powinni wyć wrogowie władzy ludowej, którymi kapitan Baniak zapełniał kazamaty dawnej siedziby gestapo przy staromiejskiej fosie.
Myśl o synagodze i Żydach nie pomagała mu bynajmniej w leczeniu kaca, jaki sprowokował wczoraj w restauracji „U Fonsia” trzema setkami wódki i który utrwalił w swym apartamencie przy placu Powstańców Śląskich, w czym dzielnie sekundował mu jego szofer i dwie sprowadzone przez niego dworcowe dziewczyny.
Żydzi kojarzyli mu się przede wszystkim ze zwierzchnikiem, majorem Antonim Fridmanem.
To właśnie on wsadził dziś rano do gabinetu Baniaka swą długą głowę i polecił mu zająć się sprawą, której rozwiązanie przekraczało możliwości umysłowe i zdobycze edukacyjne Baniaka, te bowiem ograniczały się do szkoły podstawowej i dziewięciomiesięcznego kursu dla oficerów politycznych.
Fridman, absolwent prawa na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie, lubił dręczyć Baniaka słowami, których ten nie rozumiał.
Rzucając dziś na jego biurko akta pewnej sprawy, o której wyraził się, że „nie można jej odłożyć „ad Kalendas Graecas”, wystawiał język z radości, a jego blisko osadzone oczy biegały jak kulki.
Baniak splunął w kąt pokoju i obcasem wtarł ślinę w wypastowane deski podłogi.
Wiedział doskonale, że błyskotliwy awans zawdzięczał nie swej inteligencji czy skromnemu wykształceniu, lecz uporowi, pokorze i umiejętności trzymania języka za zębami.
Nawet w największym upojeniu alkoholowym nie mówił o niczym innym niż o swoim ukochanym Uhowie nad Narwią, gdzie zaciągał dziewczyny do stodoły, za co dostawał od ojca po pysku, oraz o pewnej Maryni, która muskularnymi nogami ubijała kapustę w beczkach.
Nade wszystko zaś wiedział, że świetlaną przyszłość otworzył przed nim stary frontowszczyk, kapitan Anatolij Klemiato, który wypatrzył go wśród gorliwych białostockich milicjantów, pochwalił jego leśną przeszłość, uwieńczoną współpracą z partyzantką radziecką, osiągnięcia w sporcie i w strzelaniu, a potem skierował na zakończony maturą kurs dla politruków.
Kapitanowi Klemiato odwdzięczył się Baniak bezwzględną walką z reakcją na Białostocczyźnie, co jego dobroczyńca docenił, chwaląc przed swymi zwierzchnikami prostotę działań swojego pupila: „Wot Wacia Baniak, maładiec. Dla niewo każdyj, kto do wojny sdał egzamin na attiestat z riełosti, eto rieakcjonier”.
Szczęście Baniaka w rodzinnych stronach trwało kilka lat, natomiast we wrocławskim UB, dokąd trafił za swym pryncypałem – szybko się skończyło.
Kapitan Klemiato wyjechał do bratnich Niemiec, rządzonych przez towarzysza Ulbrichta, a na jego miejsce przybył major Fridman, który tylko czekał na okazję, aby pozbyć się niedouczonego podwładnego i przyjąć na jego miejsce swego przyjaciela, dawnego towarzysza z KPP, Edwarda Marczuka.
Teczka, którą teraz Baniak obracał w zrogowaciałych od pługa palcach, była w jego rozumieniu taką właśnie szykaną ze strony Fridmana, miała ona wykazać niekompetencję Baniaka i przygotować grunt do okazania serca Marczukowi.
Baniak po raz kolejny przejrzał zawartość teczki i po raz kolejny zmoczył podłogę gęstą śliną.
Poza krótką notatką o znalezieniu zwłok i raportem medyka sądowego leżała tam zapisana ołówkiem kartka, której treść była kapitanowi nieznana, mimo że sformułowano ją w języku, który wielokrotnie słyszał w kościółku w Uhowie, a mianowicie po łacinie.
Czaszka pękała mu od myśli, że to kolejna zasadzka Fridmana.
Widział już oczyma wyobraźni, jak major zaleca mu poszerzenie wiedzy ogólnej i szydzi z ignorancji przy jego własnej sekretarce, pannie Jadzi Wesołowskiej, o której względy Baniak nadaremnie się ubiegał, podczas gdy Fridman zdobył je po kilku krótkotrwałych i stanowczych atakach, których precyzji mógłby mu pozazdrościć generał Władimir Głuzdowski – zdobywca twierdzy Wrocław.
Kapitan podszedł znów do okna, spojrzał na pusty plac po synagodze i przypomniał sobie ładną formułę autochtona („pyszniła się perła żydowskiej architektury”), której użył zresztą kiedyś na przyjęciu w prezydium Miejskiej Rady Narodowej, wywołując szydercze szepty majora Fridmana, sączone w kształtne uszka panny Jadzi.
I nagle Baniaka olśniło.
Przestały go irytować wrzaski dzieciarni, która kłóciła się, kto ma w zabawie być „Niemcem”, a kto „Polakiem”.
Trudny wyraz „autochton”, który w roku 1950 był we Wrocławiu na porządku dziennym i musiał natychmiast zostać przyswojony przez mniej światłych przedstawicieli nowej władzy, skierował myśli kapitana ku innemu urodzonemu we Wrocławiu pół – Niemcowi, którego nienawidził już tylko za to, że ten poprzedzał swoje nazwisko świeżo otrzymanym tytułem doktora.
Baniak splunął jeszcze raz, tym razem użyźniając ziemię w doniczce z paprotką, i otworzył drzwi do sekretariatu. Panna Jadzia poprawiła misterną fryzurę a la Ingrid Bergman i popatrzyła wyczekująco na swojego szefa. Lubił to spojrzenie pełne pokory i gotowości do działania.
Rzucił krótko i szorstko: – Wysłać dwóch ludzi po cywilnemu na Uniwersytet po Manfreda Hartnera. Mają go tu przyprowadzić. Jak najszybciej! I przynieść mi jego teczkę! Też jak najszybciej! No, ruszać się!
– Po doktora Manfreda Hartnera, tego doktora, który już kiedyś u nas był? – upewniła się panna Jadzia.
– To nie sanacja! – wrzasnął. – Za sanacji to były doktory i profesory! Tera są wszyscy równi!
Ujrzał niepokój w oczach panny Jadzi. Wyszedł z sekretariatu, napawając się swoją władzą oraz myślą o mocarnych nogach Maryni.
WROCŁAW, WTOREK 25 KWIETNIA 1950 ROKU,
JEDENASTA PRZED POŁUDNIEM
Kapitan Baniak skończył czytać teczkę personalną Manfreda Hartnera, kiedy panna Jadzia poinformowała go o przybyciu tegoż. Baniak odpowiedział, że przyjmie go później, i wyszedł z gabinetu bezpośrednio na korytarz.
Minąwszy aresztantów popychanych przez prostych, szczerych chłopaków z mazowieckich wsi, zszedł na śniadanie do kantyny. Tam zjadł zupę pomidorową i płucka na kwaśno. Oba puste talerze wytarł dokładnie chlebem i dopiero teraz wypił szklankę herbaty i setkę wódki. Poczuł, że kac odchodzi, udał się do swojego gabinetu, włączył radio i wysłuchał hejnału z wieży kościoła Mariackiego w Krakowie.
Kroki chodzącego po wieży strażnika i kolejne frazy hejnału uśpiły go i dopiero przebój Marii Koterbskiej ‘Mkną po szynach niebieskie tramwaje’ wyrwał kapitana z płytkiego snu, podczas którego pływał w rozlewiskach Narwi.
Po przebudzeniu zapiął mundur, przejechał po nim szczotką, zapiął mocno pas, nie przyjmując do wiadomości rosnącego brzucha, i otworzył drzwi do sekretariatu.
– Wejść – rzucił krótko do łysiejącego szatyna, który siedział na krześle i przeglądał notatki zapisane w nieznanym Baniakowi alfabecie.
Kapitan usiadł za biurkiem, a szatynowi wskazał jedyne krzesło w tym pomieszczeniu. Wyjął papierośnicę i przysunął ją swojemu rozmówcy do nosa. Kiedy ten odmówił, Baniak poczuł wzbierający gniew. Ten szwabski skurwysyn, pomyślał, gardzi moimi cygaretami.
– Nazwisko i imię? – powiedział, ledwo tłumiąc gniew.
– Doktor Manfred Hartner – odpowiedział przesłuchiwany najczystszą polszczyzną, bez śladu niemieckiego „r”.
– Zawód?
– Nauczyciel akademicki.
– Gdzie pracuje?
– Uniwersytet Wrocławski, Instytut Filologii Klasycznej.
– Czego uczy?
– Greki starożytnej. A ściśle mówiąc, dialektu attyckiego.
– Nie wymądrzać się – syknął Baniak. – Pochodzenie?
– Inteligenckie.
Ojciec Leo Hartner, dyrektor Biblioteki Uniwersyteckiej we Wrocławiu, matką moją jest Polka, Teresa z Jankiewiczów, pani domu.
– Pani domu – powtórzył Baniak zajadle i zadał dotkliwy cios: – Jesteś zatem pół – Szwabem, czyli pół hitlerowcem, co? Prawda, Szkopie?
– To, że jestem pół – Niemcem – powiedział jeszcze ciszej Hartner – nie znaczy, że jestem hitlerowcem. Słyszy pan kapitan, jak mówię po polsku? Czuję się wrocławianinem i w tym mieście chcę żyć, mieszkać i pracować.