Wszystko wokół będzie się trzęsło od rosyjskich bomb – wtedy może i woda w wannie się rozkołysze, a on sam z zamkniętymi oczami będzie dryfował na powierzchni oceanu?
Mock otworzył drzwi i usiadł ciężko na taborecie. Zdjął górę munduru i włożył bonżurkę na przepoconą koszulę. Karen wyszła do przedpokoju. Była nienagannie ubrana – w kremowym kostiumie i jedwabnych pończochach. Makijaż i spiętrzona fryzura odejmowały jej lat. Mockowi wydała się nadzwyczaj piękna. Nagle zmartwiał i przypomniał sobie słowa jakiegoś poety: „W chwili pożegnania wszystko jest inne i niezwyczajne”. Podszedł do żony, mocno ją przytulił i pocałował.
Nie oddała mu uścisku ani pocałunku, ale nie wyrywała się i stała przy nim z opuszczonymi rękami.
– Kochana Karen – zaczął szybko mówić do jej małej i nieco odstającej małżowiny. – Chyba nie chcesz odejść. Nie ma już dokąd odejść, można stąd tylko odfrunąć. I odlecimy samolotem obydwoje, zobaczysz, mam jeszcze swoje kontakty i możliwości, ale pamiętaj, tylko skończę to cholerne śledztwo, właśnie wpadłem na trop, który mnie doprowadzi do mordercy, nie wypuszczę tego tropu z rąk, już nikt nie podrzuci nam niczego pod drzwi ani do domu, uwierz mi, Karen, wszystko będzie dobrze, nie chcesz chyba teraz odejść.
– Ja dla ciebie nie istnieję – powiedziała wolno Karen. – Dopiero teraz jesteś czuły i troskliwy, kiedy czujesz, że chcę cię zostawić.
– Poczekaj, Karen, nie opowiadaj głupot. – Mock wziął ją pod rękę i ruszył w stronę salonu. – Chodź, porozmawiamy.
– Nigdy mnie nie ceniłeś. – Karen wyrwała mu się z rąk – Uważałeś mnie zawsze za dużą, mleczną i głupią krowę.
– Nieprawda – skłamał, lecz dalej już nie kłamał. – Nie mówiłem ci o swojej pracy, bo chciałem cię chronić przed światem, o którym nie masz pojęcia.
Karen podeszła do drzwi gabinetu Mocka i otworzyła je na oścież.
– Ten świat wdarł się do naszego domu, Ebi – powiedziała. – Zobacz, on tu jest.
Mock stanął w progu swojego gabinetu.
Jeszcze przed chwilą był pewien, że w mieszkaniu na Zwingerplatz nie czeka go żadne novum, że nie zaskoczy go niczym ta od dawna oswojona przestrzeń. Nic nie jest godne naszego zaufania, pomyślał Mock, patrząc na swojego brata Franza, który siedział na podłodze w brudnym kolejarskim szynelu, w szczerym uśmiechu pokazywał znaczne braki w uzębieniu i rozsiewał wokół siebie mdły zaduch.
BRESLAU, SOBOTA 17 MARCA 1945 ROKU,
KWADRANS NA SIÓDMĄ WIECZÓR
Franz Mock miał na rękach kajdanki. Obok niego siedział na fotelu sanitariusz w kitlu.
– Dzięki Bogu, że doczekałem się pana, Hauptsturmführer. – Sanitariusz trzasnął obcasami i się przedstawił: – Kapral Godfried Haberstroh.
– Oddaję panu brata oraz list od SS – Sturmbahnführera Ericha Krausa z RuSHA, proszę pokwitować odbiór brata. – Po tych słowach Haberstroh rozkuł Franza i utkwił wzrok w barokowych złoto – zielonych wzorach tapety.
Mock podszedł do brata i przyjrzał mu się dokładnie. Franz wciąż się uśmiechał i wciąż śmierdział. Eberhard usiadł za biurkiem i rozłożył list podpisany przez SS – Sturmbahnführera Ericha Krausa, szefa RuSHA w Breslau, do którego należało „ostateczne rozwiązanie kwestii żydowskiej”. Kraus był również odpowiedzialny za kontakty ze służbą medyczną w sprawach eutanazji. Dokument był ozdobiony u góry pieczęcią z orłem trzymającym w szponach indogermański znak szczęścia.
– „Dnia 16 marca o godz. ósmej minut dwadzieścia wieczorem br. patrol porządkowy pod dowództwem kaprala Nageduscha natknął się na Tauentzienstr. 141 na ob. Franz Mock, lat 67, emerytowany kolejarz, zamieszkały Breslau, Nicolaistrasse 7” – czytał Mock głośno, by słyszała go stojąca w drzwiach Karen.
– Co za osobliwa składnia! – mruknął do siebie i kontynuował: – „Zachowanie Mocka urągało wszelkim normom przyzwoitości i wobec tego został on odprowadzony przez patrol na najbliższy posterunek rewiru XIV Sicherheitspolizei na Feldstrasse 40. Komendant, Kriminalwachtmeister Mundry, zgodnie z instrukcją RDT 1425/934, przekazał Mocka podległej mi placówce.
Uznałem, że, wbrew sugestiom Mundrego, Mock nie wykazuje oznak choroby umysłowej, lecz jest w stanie upojenia alkoholowego, i wobec tego postanowiłem go przekazać pod opiekę jego brata, Eberharda Mocka, lat 62, zamieszkały Zwingerplatz l, co zleciłem kapralowi Haberstroh.
Pokwitowanie odbioru.”
Mock podpisał dokument i oddał go kapralowi.
– Ten dokument jest dla mnie, a identyczna kopia dla pana kapitana – powiedział Haberstroh, podał Mockowi dokument, odmeldował się i ruszył do przedpokoju.
– Nie używajcie pleonazmów, kapralu – krzyknął za nim Mock.
– Identyczna kopia – przedrzeźniał młodego sanitariusza.
– A poza tym – mruknął do siebie – wcale nie jest identyczna.
U dołu kartki widniały odręczne gryzmoły, które Mock odczytał już cicho, tak cicho, aby tego nie usłyszała Karen:
„Pański brat jest obłąkany. Tylko ze względu na dawną znajomość nie przekazałem go do eutanazji.
SS – Sturmbahnführer Erich Kraus”.
Mock spojrzał w zamyśleniu na brata, który wciąż się uśmiechał i nieodmiennie śmierdział. Smród ten jednak nie był odorem alkoholu. Franz wydzielał woń podobną tej, jaką kilka miesięcy temu czuł Eberhard, kiedy wtargnął do oddziału psychiatrycznego drezdeńskiego szpitala i z mieszkania ordynatora wyniósł szesnastoletnią Elfriedę Bennert – woń niemytego ciała, odizolowanego odpowietrza grubym, nieprzepuszczalnym wełnianym materiałem.
– Żydzi to zrobili, Ebi. – Franz uśmiechał się od ucha do ucha. – To zrobili Żydzi.
– Co zrobili Żydzi?
– Żydzi są mordercami. – Franz podrapał się po siwej szczecinie brody. – Mordercami mojego Erwina.
Eberhard musiał przyznać rację Mundremu i Krausowi. Jego brat oszalał.
– Żydzi nas mordują – ciągnął niezrażony Franz. – Oni nas wszystkich wymordują.
Tego już Eberhard nie mógł już znieść. I to nie tylko dlatego, że zobaczył nagle maski pośmiertne dobrotliwego doktora Moritza Zuckermanna i jednego ze swoich najlepszych policjantów, rabinowego syna Heinza Kleinfelda, nie tylko z tego powodu, że ujrzał siebie bijącego dziesięć lat temu Mosesa Hirschberga podczas przesłuchania, to nie wyrzuty sumienia ani smutne wspomnienia nim targały, lecz poczuł boleśnie obelgę rzuconą jego własnemu rozumowi, lepką plwocinę głupoty. Nie przyjmował do wiadomości, że przed nim siedzi chory człowiek, w swoim bracie ujrzał nie godne miłosierdzia indywiduum, ale zakutego propagandzistę, który gotów byłby skoczyć w ogień dla obrony jednego przecinka w pismach Wodza.
– To my ich wymordowaliśmy, idioto – powiedział Eberhard. – I już ich nie ma w Breslau i w Niemczech. Tylko ich znaki pozostały.
– Nie ma, hę, hę, nie ma! – przedrzeźniał go Franz.
– A kto zabił tę dziewczynę, tam gdzie byliśmy? Też Żyd!
– Co ty bredzisz? – Eberhard czuł, że traci panowanie nad sobą.
– A skąd ten Żyd się niby wziął? Co ty bredzisz, idioto?
– Sam jesteś idiotą. – Franz przestał się śmiać i wbił w brata swe oczy, okrągłe i czarne jak u małpy. – Tak powiedziała mi ona.
O Erwinie nic. Ale o gwałcie tak. Kto to zrobił. Powiedziała, że Żyd. A mało to jest Żydów u Ruskich?
Mock poczuł przez chwilę ulgę. Jego brat nieświadomie mu pomógł. Na krótko obdarzył go nadzieją, że cekiny, częściowe ogołocenie kamienicy i przymierzanie na cmentarzu dłoni trupa do jego przegubu to koszmar i wytwór chorej wyobraźni.
Może to rzeczywiście rosyjski Żyd, na przykład oficer enkawudzista, myślał Mock i trzymał się tej myśli gorączkowo.
Ta myśl to requiem dla jego wyimaginowanych policyjnych obowiązków, to przepustka umożliwiająca opuszczenie twierdzy, to obietnica wspólnego starzenia się wraz z Karen. Myśl ta była tak nierealna jak mgła, jak mgła się też rozwiała, pozostawiając jasne, zimne i krystaliczne implikacje.