Bestia połknęła starego kolejarza i wypuściła z paszczy ogień i dym, które buchnęły przez otwarty właz do bunkra, a potem wyrwały z zawiasów potężne drzwi.
Oddech bestii potoczył je kilka metrów, a potem sadzą pokrył wszystko – włącznie ze świeżo odprasowanym mundurem kaprala Prochotty.
BRESLAU, NIEDZIELA 18 MARCA 1945 ROKU,
SIÓDMA WIECZÓR
Corneliusa Wirtha i Heinricha Zupitzę nazywano „szczurami z Breslau”.
To określenie, jakkolwiek niespecjalnie podobało się im samym, dobrze charakteryzowało ich działalność.
Świat podziemnego, nielegalnego handlu w Breslau był przestrzenią, nad którą panowali wraz z dowódcami oddziałów wojskowych poruszających się podziemnymi tunelami i wraz z kierownikami wydziałów fabryk zbrojeniowych, które w podziemiach miały swe magazyny i dla których tunele Breslau były dogodnymi drogami transportu.
Przestrzeń tę kontrolowali ze swojego nowoczesnego mieszkania przy Dahnstrasse 37, a – ściśle mówiąc – z małego bunkra wykopanego w ogrodzie. Miał on dobre połączenie z korytarzem prowadzącym do pododrzańskiego labiryntu tuneli, które łączyły się z wielką arterią, dochodzącą do budowanego właśnie lotniska na Kaiserstrasse.
Z tej żyły komunikacyjnej raz na jakiś czas skręcały motocykle w plątaninę źle oznakowanych korytarzy z wykwitami plam wilgoci na ścianach. Tymi korytarzami co jakiś czas wędrowali adiutanci z podziemnych oddziałów oraz kierownicy zmiany z tajnych fabryk zbrojeniowych.
Z niepokojem szli wilgotnymi korytarzami, nasłuchując szumu wód podziemnych. Ich niepokój wzmagał się, kiedy w pewnym momencie napotykali ogromnego niemowę, Heinricha Zupitzę, który prowadził ich do małego bunkra w ogrodzie swojego pryncypała Wirtha. Uspokajali się dopiero, kiedy stary Cornelius Wirth, kiwając głową, akceptował ich rozliczenia ze sprzedaży syntetycznej benzyny, produkowanej w zakładach w Policz i transportowanej jeszcze do niedawna Odrą. Popyt na ten towar był ogromny, zwłaszcza wśród opuszczających Breslau bogaczy. Mogli oni łatwo kupić choćby największą ciężarówkę, lecz rygorystyczne ograniczenia sprzedaży benzyny, która była przeznaczona wyłącznie na potrzeby wojska, sprawiały, że wypełnione wszelkim dobrem i dziełami sztuki samochody stały bezużyteczne na podjazdach ich pałaców.
Wtedy pojawiali się ludzie Wirtha i Zupitzy z kanistrami, i bogacze, pozbywszy się części rodowej biżuterii czy zrabowanych dzieł sztuki, odjeżdżali w stronę mitycznej Szwajcarii. Po zaciśnięciu kleszczy oblężenia w lutym benzyna przestała być towarem tak bardzo pożądanym, bo już i tak nikt nie mógł wyjechać z miasta. Wtedy Wirth i Zupitza zaczęli handlować czekoladą i francuskim koniakiem, którego zapasy przezornie starannie gromadzili przez całą wojnę. Adiutanci oficerów i podwładni kierowników fabryk – pośredników i panów podziemia – zainkasowawszy trzydzieści procent zysku, wracali, ochraniani przez potężnego niemowę, a w kieszeniach czuli ciężar złota i amerykańskich dolarów.
Wirth wracał z ogrodu do domu i czuł na sobie wzrok generała Curta Queissnera, który stał na balkonie i puszczał dym z hawańskiego cygara.
Siadali w wykuszu jadalni i słuchając sygnaturki w pobliskim klasztorze, rozliczali się co do centa. Generał Queissner inkasował czterdzieści procent zysku, trzydzieści procent zasilało sejf Wirtha, ukryty w ścianie podkuchennym oknem, którym awangardowy architekt ozdobił róg budynku.
Generał żegnał Wirtha kiwnięciem głowy, nigdy nie kalając się dotknięciem ręki kryminalisty, za jakiego go uważał, i odjeżdżał ze swym adiutantem do niedalekiej willi na Mozartstrasse, gdzie urządzał bizantyjskie uczty i rzymskie orgie. Ten proceder kwitł od ośmiu miesięcy.
W połowie roku 1944 generał Queissner przegrywał w pokera do Corneliusa Wirtha w jednym z podziemnych kasyn dwadzieścia tysięcy marek i zaproponował rozdanie va banque. Wtedy na szali postawił informacje handlowe, wycenione przez siebie na powyższą kwotę. Wirth przystał na sumę podaną przez generała. Kiedy Queissner pokazywał cztery króle, Wirth rozłożył karetę asów, zapewniając sobie tym samym pewną i bezpieczną egzystencję w nadodrzańskiej metropolii.
Mimo kilku aresztowań, kilku skrytobójstw i nad planowego rozszerzania listy płac, wszyscy byli zadowoleni – od pozbywających się ostatnich oszczędności zamożnych mieszkańców Breslau, poprzez podziemnych komiwojażerów i skorumpowanych władców podziemnego świata, a na Wircie i jego strażniku Zupitzy skończywszy.
Niesłusznie zatem tylko ci ostatni byli nazywani „szczurami z Breslau”. Oni – w odróżnieniu od trybików uruchomionej przez siebie handlowej maszynerii – prawie wcale nie zapuszczali się pod powierzchnię. Mieli jednak wiele wspólnego ze szczurami. Byli ostrożni, przebiegli, przenikliwi, inteligentni i śmiertelnie niebezpieczni.
Mockowi ich przezwisko się podobało. Znał ich od czasu, kiedy był asystentem kryminalnym i jedynym jego zmartwieniem było dopilnowanie, aby prostytutki regularnie przechodziły badania wenerologiczne, oraz karcenie alfonsów, gdy ci im to uniemożliwiali. W tym odległych czasach, tuż po pierwszej wojnie, poznał Wirtha i Zupitzę. Dzień ten zaliczał do najszczęśliwszych w swoim życiu.
Mock zyskał bowiem stałych i lojalnych współpracowników, którzy mu wiernie służyli ponad dwie dekady, przekazując ważne informacje ze świata przestępczego, dyscyplinując niewygodnych dla Mocka hersztów podziemia i wykonując wiele jego zleceń, których samodzielne przeprowadzenie byłoby dla każdego policjanta bardzo ryzykowne. Nie robili tego zresztą zupełnie dobrowolnie. Mock musiał się nieco postarać, aby ich przekonać do współpracy.
Tak zatem żyli w symbiozie – Wirth i Zupitza pracowali dla Mocka, a on przymykał oko na ich interesy, które niekiedy oznaczały krwawe rozprawy z konkurencją. Były to jednak sytuacje niezwykle rzadkie, ponieważ Breslau nigdy nie było miastem grzechu i występku na miarę Chicago.
Parkując teraz motocykl na Dahnstrasse 37 przed okazałym domostwem Wirtha, które przypominało jedno ze skrzydeł swastyki, wspominał Mock dawne dzieje. To w ich magazynach przetrzymywał ludzi, by ich uchronić przed szaleńcem łamiącym ręce, tak że kości przebijały płuca, a stary Mühlhaus, jego szef, udawał, że nie wie o niczym. To w ich piwnicach bezprawnie zamknął podejrzanych i – poddając ich dotkliwym eksperymentom – sprawdzaj, który z nich może być „mordercą z kalendarza”.
To oni sprawiedliwie osądzili w roku 1927 pedofila Klausa Roberta. To oni w końcu porwali w roku 1934 pewnego gestapowca sadystę, którego posadzili na fotelu dentystycznymi zadziwili go swoim sadyzmem. Tak było, myślał Mock, byliśmy sobie potrzebni, teraz oni są mi potrzebni, lecz ja im nie. Czy bandyci są sentymentalni, czy raczej wyrachowani? Czy pomogą mi bezwarunkowo, czy będą ważyć wyświadczane sobie nawzajem dobrodziejstwa?
Nacisnął dzwonek przy bramce prowadzącej na posesję. U szczytu schodów pojawił się ogromny ochroniarz Zupitza. Podszedł do parkanu i przyjrzał się przybyszowi. Ten czuł się nieco upokorzony tym, że musiał zdjąć czapkę i maskę, by strażnik mógł go obejrzeć. Zupitza uśmiechnął się i wpuścił Mocka do środka.
W mieszkaniu wskazał drogę na prawo, do kuchni, a potem strome schodki prowadzące do przyziemia.
Mock zszedł po schodkach i zastał Corneliusa Wirtha w małej spiżarni wśród półek z winami. Kiedy zobaczył Mocka, uśmiechnął się i sięgnął po jedno ze swoich najlepszych win – znakomitego reńskiego hattenheimera, rocznik 1936.
BRESLAU, WTOREK 20 MARCA 1945 ROKU,
ÓSMA RANO
W wydziale RuSHA zadzwonił telefon. Adiutant Wilty Reimann odłożył „Schlesische Tageszeitung”, która dumnie oznajmiała o pojawieniu się na ulicach Breslau prawdziwego bicza na bolszewików – pociągu pancernego „Poersel”. Reimann wysilał wyobraźnię, chcąc zrozumieć militarny sens sprowadzenia pociągu pancernego.
Telefon dzwonił.
Reimann potrząsnął głową, pogodziwszy się ze swoją niewiedzą, i podniósł słuchawkę.
– Gabinet szefa RuSHA, oddział Breslau, słucham – powiedział.
– Mówi kapitan Eberhard Mock – usłyszał nieco zasapany głos starego człowieka. – Dzwonię w terminie ustalonym przez pana SS – Sturmbahnführera Ericha Krausa.