Выбрать главу

Jego stawy zareagowały bólem. Najpierw ogarnął on nadgarstek, a potem obojczyk.

Heide obudził się i mrugał powiekami, chcąc wytworzyć choćby cień podmuchu, który by zmiótł z jego powiek drobinki pyłu. W końcu otworzył oczy i spojrzał na swoich prześladowców. Mock, Wirth i Zupitza, ci dwaj uzbrojeni w schmeissery, kucali pod ścianą i byli niewidoczni z ulicy. Mock zbliżył się do Heidego na czworakach i uśmiechnął się do niego.

– Powiedz mi, Hans – szepnął – co robisz, żeby ci było całkiem dobrze?

Wystarcza ci zwykłe ruchanie?

Heide chciał coś powiedzieć, ale uniemożliwił mu to bandaż. Chciał go zerwać z ust, ale jego ręka tkwiła w żelaznym uścisku Zupitzy. Patrzył z przerażeniem, jak Mock podsuwa mu pod nos szyjkę stłuczonej butelki.

– Wsadzasz wtedy dziewczynie butelkę – szeptał Mock. – I wtedy jest ci całkiem dobrze, co, świński ryju? Wtedy jest już mokro, co?

Heide rzucił się gwałtownie. Jego ręka trzasnęła ostrzegawczo. Zamknął oczy i osunął się na podłogę. Przed upadkiem uchronił go łańcuch kajdanek. Rama okna również zareagowała na zmianę pozycji esesmana i uderzyła o ścianę, czyniąc spory huk.

Rosjanie na zewnątrz przestali śpiewać. Zapadła cisza.

Mock dał znać Zupitzy i ten chlasnął Heidego po twarzy otwartą dłonią. Mock wyszeptał coś, co zwerbalizowało ponure przeczucia gestapowca:

– To nie jest sąd, skurwysynu, to jest wykonanie wyroku! Nazywam się Eberhard Mock. Nie zapomnij mojego nazwiska w piekle!

Rosjanie, zaalarmowani hukiem okiennej ramy, głośno się naradzali. W końcu Niemcy usłyszeli szuranie ich butów po bruku ulicy. Mock wziął od Wirtha schmeissera i stanął w oknie. Kiedy naciskał spust, ujrzał otwarte ze zdumienia oczy Rosjan. Huk strzałów wstrząsnął kamienicą. Dymiące łuski skakały po podłodze. Mock stał mocno na nogach i widział wyraźnie obłoki kurzu na bruku, odpryski kamienia i krew rozlewającą się pod nogawką jednego z rosyjskich żołnierzy. Wtedy z sufitu runęły kawałki cegieł i strzyknęły smugi tynku.

– W nogi! – krzyknął Mock i wszyscy trzej wyskoczyli z pokoju. – W piwnicy uważać na miny!

Kroki Wirtha i Zupitzy zadudniły na schodach. Mock stanął w drzwiach mieszkania, by po raz ostatni spojrzeć na Hauptscharführera Hansa Heidego, który miotał się, przykuty do okiennej ramy. Mock rzucił się w ślad za swoimi ludźmi. Kiedy zbiegał do piwnicy, fala uderzeniowa po wybuchu granatu wysadziła oszklone wahadłowe drzwi i ostre kryształki sypnęły po schodach i po płaszczu Mocka.

Zbiegł do piwnicy. Za sobą słyszał kroki i głośne krzyki. Kiedy już był w bezpiecznej ciemności podziemi, wśród znanych nieprzyjemnych woni i przyjaznych dźwięków szczurzego popiskiwania, poczuł silny podmuch, który rzucił nim na odległość kilku metrów. Uderzył plecami o ścianę i osunął się na klepisko. Obok głowy przeleciały mu fragmenty drzwi do piwnicy. Syknął z bólu, kiedy poczuł na swojej zniszczonej twarzy ostre ukłucia. Drzazgi wbijały się w naciągniętą skórę. Na usznych małżowinach poczuł ciepłe strumyki. Podniósł się i ruszył, kulejąc, w stronę swej ojczyzny. Minął wzdęte ciało trupa, minął miękkie placki, jakie zostały po jego bracie, i stanął w drzwiach schronu, w którym błyskały już zaniepokojone oczy Wirtha i Zupitzy.

Po chwili był w swoim Breslau, ocierał krew z uszu, wyjmował drzazgi z brody i usiłował odpędzić natarczywą myśl, że podczas ucieczki zgubił gdzieś czapkę kolejarską – jedyną pamiątkę po swoim zmarłym bracie.

Tym wyrzutem sumienia została wzbudzona inna jeszcze myśclass="underline" nie zdążył zapytać Heidego o list, który otrzymał Franz. Jestem roztargniony, powiedział cicho do siebie, sprawiedliwość jest ślepa i roztargniona.

BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,

DZIESIĄTA RANO

Karen nacięła skórę kaszanki i na talerz wypłynęła brunatna, gęsta lawa, a na jej powierzchni pływały kostki tłuszczu i kulki kaszy. Widelec przycisnął kromkę razowego chleba, która wciągnęła jak bibuła lepki wyciek z kaszanki. Mock odkroił drżące białko jajka sadzonego, posypał je pieprzem, solą i startą na proszek gorczycą. Potem lekkim ruchem noża przedarł powierzchnię żółtka, a ono popłynęło wąską smugą, która zakręciła obok ósemki kiszonego ogórka. Łyknął kawy zbożowej, która zaprawiona byłą goryczą cykorii i sacharyną.

Przy stole państwa Mocków jedynie napój śniadaniowy trącił dziś goryczą. Oboje czuli jeszcze słodycz wczesnego poranka, kiedy Eberhard przyszedł o piątej do domu i obudził swą żonę tak, jak ona najbardziej lubiła.

Karen po raz kolejny, nie wiadomo już który w ich piętnastoletnim pożyciu, uwierzyła swojemu mężowi, kiedy zapewniał ją po miłosnych euforiach, że właśnie zakończył sprawę, którą ostatnio prowadził, i że dziś uda się do szpitala Wszystkich Świętych.

Tam spotka się z zaprzyjaźnionym lekarzem, który sprawi, że ciężko ranne małżeństwo Mock znajdzie się w szpitalnych łóżkach. Potem jeden z samolotów lądujących w Gandau, zabierający prominentnych rannych, zabierze małżeństwo Mock z oblężonego miasta. Następnie znajdą się w Kopenhadze, gdzie Karen miała liczną rodzinę.

– Dziś porozmawiam z doktorem Boćkiem. On wszystko załatwi. Zanim do niego pojadę – Mock przełknął kawałek chleba, którego szorstkie krawędzie oblane były polewą z żółtka i kaszanki – muszę odwiedzić hrabinę von Mogmitz. Wczoraj w sprawiedliwe ręce oddałem mordercę jej siostrzenicy. Wrócę na obiad koło szóstej.

– Dobrze. – Karen odsunęła talerz, zapaliła papierosa i dmuchnęła dymem, nie zaciągając się, co jej mąż zawsze nazywał marnotrawstwem.

– Wiesz, że w Kopenhadze jest wspaniały dom koncertowy? Tam będziemy chodzić wieczorami. Ty włożysz frak, a ja łososiową sukienkę. Wszyscy mówią, że mi w niej do twarzy.

– A która to jest? – Mock również zapalił, lecz bez marnotrawstwa. Po jedzeniu jego organizm chciwie wciągał nikotynę każdą swoją tkanką.

– No ta, którą przywiozłeś mi w prezencie z Paryża.

– Ach, mówisz o pomarańczowej! – Zidentyfikował z uśmiechem suknię, kupioną w salonie Coco Chanel. – No tak, rzeczywiście ci w niej do twarzy.

– No nie, no co ja mam zrobić z tym typem? – Śmiech Karen rozlał się po jadalni.

– Łososiowa to nie pomarańczowa! To zupełnie inny kolor!

– Niech ci będzie. – Mock poprawił maskę i jedwabny fular, który wykwitał mu w rozpięciu koszuli. – A co jeszcze będziemy robić w Kopenhadze?

– Latem będziemy chodzić na plażę w Amager. – Głos Karen stawał się coraz bardziej rozmarzony, kiedy myślami wracała do swojego rodzinnego miasta, z którego wyjechała kiedyś na studia do Berlina i Breslau.

– A zimą będziemy podziwiać szron na liściach w ogrodach Tivoli. Ty możesz wrócić do swoich zainteresowań językoznawczych z czasów młodości. Kiedyś mówiłeś mi, że o tym marzysz. Biblioteki naukowe w moim mieście są znakomite. Wyobrażasz sobie emeryturę w czytelni uniwersytetu? Tam gdzie unosi się duch Raska? Ciągle przecież marzysz, aby studiować zagadnienia ligwistyczne.

– Ja już niczego nie pamiętam. – Mock zdusił papierosa i zamyślił się. – Kiedyś interesowały mnie na przykład jakieś zmiany samogłosek w łacińskich sylabach. A teraz już nawet nie wiem, o jakie zmiany chodziło.

– Wszystko sobie przypomnisz – Karen znów wpadła w patetyczny ton. – Nigdy nie zapominamy czegoś, co niegdyś kochaliśmy. Ja na przykład. – Umilkła.

– Co chciałaś powiedzieć? – Mock nie lubił patosu i obawiał się, że zaraz padnie jakieś wyznanie. – Dokończ, proszę.

– Ja na przykład – powtórzyła Karen – nie zapomnę nigdy twojego uśmiechu w dniu ślubu. Był szczery i radosny, choć nieco ironiczny. Ten uśmiech wiele obiecywał.

– Daj spokój, stare dzieje. – Mock czuł się, jakby najadł się cukru i popił go miodem. – Muszę już iść.

– Nie udawaj innego, niż jesteś. – Karen chwyciła męża za rękaw bonżurki i przytuliła się do silnej dłoni ozdobionej sygnetem. – Przecież wiem, jaki jesteś niepewny i rozedrgany wewnętrznie. Nie musisz przede mną ubierać się w jakieś obce kostiumy. Właśnie dlatego jesteś tak kochany, że masz w sobie tę wrażliwość. Nie mogłabym żyć z typem o subtelności goryla. A twoja wrażliwość jest prawie niewieścia.