Mock wyrwał dłoń z jej rąk. Sygnet zostawił na skórze jej twarzy czerwony ślad. Syknęła z bólu i spojrzała na męża urażonym wzrokiem. Oblała go fala współczucia. Pochylił się nad nią i pogłaskał jej gęste włosy, pokryte drogą przedwojenną farbą, której zapasy wyprzedawali za astronomiczne sumy spadkobiercy słynnego zakładu kosmetycznego Margarete von Wallenberg.
– Już nic nam nie przeszkadza w wyjeździe stąd – powiedział, głaszcząc jej włosy. – Nawet mój brat Franz.
– No tak, już nie ma go tydzień. A co się z nim stało? Nie żyje? – zapytała Karen, nie próbując nawet ukryć radości w głosie.
– Nie ma go, i koniec! – odpowiedział Mock, wychodząc z jadalni. Ku swojemu zadowoleniu nie czuł już w ustach posłodzonego obficie miodu.
BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,
POŁUDNIE
Rosyjskie bombowce petlakow spadały dziś na miasto całymi stadami. Mock, widząc z okna dym od strony Dworca Fryburskiego, uznał, że najbezpieczniej byłoby znaleźć podziemne połączenie z Bergstrasse. Wypluł ślinę o smaku sadzy, która pokrywała jego język, odpalił motocykl i ruszył w stronę Blucherplatz. Motocykl wpadał w szyny tramwajowe, które biegły środkiem Schweidnitzerstrasse. Ze sklepowych wystaw, zza rozbitych szyb wylatywały i furkotały na wietrze firanki.
Czekały na brygady Hitlerjugend. Ich zadaniem było zrywanie firan, które – wedle dowództwa twierdzy – mogły kojarzyć się mieszkańcom z białymi flagami kapitulacji. Mock dojechał do budynku starej giełdy, gdzie musiał się raz na tydzień meldować w oddziale żandarmerii polowej Festung Breslau. Kapral o twarzy poparzonej fosforem o nic nie pytał i przybił pieczątkę z taką siłą, że omal nie przedziurawił papieru. Po przekazaniu przepustki uprawniającej do wszelkich podróży – i naziemnych, i podziemnych – Mock i adiutant popatrzyli w milczeniu na siebie. Potem adiutant objaśnił Mockowi, jak się dostać na Bergstrasse, i zasalutował ponuro.
Mock postępował zgodnie z sugestiami adiutanta. Najpierw wjechał do schronu pod budynkiem starej giełdy i skierował się wzdłuż torów kolejowych, które łączyły Blucherplatz z jednej strony z Dworcem Głównym, z drugiej zaś – z bunkrem przy Striegauerplatz.
W tę właśnie stronę pojechał Mock i po kwadransie dotarł do bunkra. Trwały tam gorączkowe prace. Żołnierze niemieccy wespół z robotnikami cudzoziemskimi – sądząc po mowie, Polakami – wyładowywali jakieś pudła z wielkiej ciężarówki i ustawiali je na rampie. Kolejka wąskotorowa dymiła parą i węglowymi spalinami tak obficie, jakby zaraz miała ruszyć w podróż dokoła świata.
Motocykl Mocka mijał kolejne wagony, aż w końcu dotarł do miejsca, gdzie było rozwidlenie: tory kolejowe szły gdzieś – jak sądził – w kierunku Deutsch Lissa, natomiast w lewo odchodził ciemny tunel. Nad rozwidleniem, pod sufitem, wisiała na stalowych przęsłach oświetlona dyżurka, z niej na powierzchnię miasta prowadziły stalowe schodki. Podobnymi można było zejść do tunelu.
Mock usłyszał zwielokrotnione przez głośnik: „Stać!” i prawie zrobiło mu się ciepło od wielkiej plamy światła, jaka na nim spoczęła. Opuścił kołnierz płaszcza, zdjął gogle i spojrzał w górę. Jeden z wartowników trzymał w rękach megafon, drugi zaś – reflektor.
– Proszę o nazwisko, kapitanie – mocny głos obijał się o ściany.
– Eberhard Mock – krzyknął kapitan.
– Proszę poczekać!
Świetlne koło zsunęło się nieco z jego twarzy. Mock włożył binokle. Widział teraz wyraźnie, jak jeden ze strażników uruchamia korbę radiostacji. Rozmawiał z kimś przez chwilę, poczym zdjął słuchawki.
– Szerokiej drogi, panie kapitanie – usłyszał potężne pozdrowienie.
– Cały czas prosto i po chwili dojedzie pan do podziemnych magazynów fabryki Lindnera.
Świetliste koło ześlizgnęło się całkiem z Mocka i podskoczyło nieco wyżej, skręciło w lewo i zginęło w ciemnym tunelu, prowadzącym w stronę fosy. Kapitan włożył maskę, następnie gogle, wyciągnął rękę na znak podziękowania i kopnął w rozrusznik.
Motocykl wystartował, rozcinając swym reflektorem ciemność tunelu. Kierowca niewiele widział, ponieważ snop światła gdzieś zanikał. Wiedział z całą pewnością, że ściany są zbudowane z cegieł, a szerokość tunelu pozwalana minięcie się dwóch kibel wagenów. Czuł też najpierw cichy szmer mokrego piasku na dnie tunelu, potem zaś całkiem wyraźne chlupotanie wody.
Między postawiony kołnierz płaszcza i kark dostała się kropla wody, spłynęła wzdłuż kręgosłupa. Mock zadrżał, a motocyklem trochę zarzuciło. W oddali zamigotały jakieś światła.
Mock zatrzymał się.
Wody na dnie tunelu było znacznie mniej, z sufitu już nie kapało. Przejechałem pod jakimś kanałem, pomyślał, i zbliżam się do fabryki Lindnera.
Nie mylił się. Za chwilę znalazł się jakby na podziemnym rondzie, na którym zamiast kierującego ruchem policjanta siedział na zündappie gruby sierżant w hełmie. Kiedy zobaczył Mocka, podniósł rękę, nakazując mu zatrzymanie się. Po ujrzeniu dystynkcji zatrzymanego nie żądał nawet dokumentów. Owalnym ruchem ręki zachęcił do dalszej jazdy.
– Do fabryki Lindnera to tędy? – zapytał Mock, spoglądając na pierwszą w lewo.
– Nie – sapnął gruby sierżant – Druga w lewo!
Mock podziękował mu i ruszył.
Podziemne Breslau napełniało go pewnością i spokojem. Jego proste ulice były jak promienie racjonalizmu, jego skrzyżowania były w projekcjach Mocka jak starcia koncepcji myślowych, które ze wspaniałą tolerancją odchodziły – każda w swoją stronę.
Ronda, przez które przejeżdżał, były jak filozoficzne systemy, uformowane w najdoskonalszy kształt kulisty – porządkowały chaos ruchu i wprowadzały sens w rozgałęzienia i wątpliwości. Umysł Mocka tworzył wraz z ordo subterraneus jeden wielki monistyczny organizm – o strukturze przejrzystej i sprawiedliwym porządku.
BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,
PIERWSZA PO POŁUDNIU
Mock skręcił z szerokiego tunelu w ostatni wąski odcinek, prowadzący do zakładów Lindnera. Długości około dwustu metrów, bardzo niewygodny, był właściwie tunelem kolejowym, po jego dnie biegły szyny. Motor potykał się zatem nieustannie o podkłady kolejowe, a organy wewnętrzne Mocka wpadły w taką wibrację, że omal nie zwymiotował.
Przejechał w końcu i zatrzymał z ulgą maszynę na końcu tunelu. Dwaj wartownicy w opancerzonej dyżurce uśmiechnęli się na widok stężałej twarzy Mocka – najwyraźniej nie po raz pierwszy zetknęli się z taką reakcją.
– Czy przed wjazdem do tunelu kolejowego palił się znak zakazu wjazdu? – zapytał jeden z wartowników, przeglądając legitymację Mocka.
– Nic się na paliło – wyszeptał kapitan.
– Znowu się zepsuło, Kurt. – Wartownik stracił humor. – Napraw to w końcu, do jasnej cholery! Kto tu jest elektrykiem?
– Tak jest, panie poruczniku! – odpowiedział zrugany Kurt.
– Przepraszam, kapitanie, że się uniosłem – sumitował się dowódca posterunku. – Ale jest to bardzo niebezpieczne. Światło się nie pali to ludzie wjeżdżają do tunelu tak jak pan. A gdyby z naprzeciwka jechała ta rozpędzona drezyna, to co by było? – Wskazał ręką maszynę stojącą za posterunkiem.
– Ma to być naprawione do ósmej wieczór, rozumiesz, baranie! – wrzasnął znów do Kurta.
– Wtedy komendant obozu wraca do domu drezyną – dodał, widząc zdziwione spojrzenie Mocka.
– Bardzo proszę, panie kapitanie, za drezyną jest winda, którą pan może pojechać razem z motorem.
Mock, skołowany podskakiwaniem na podkładach kolejowych oraz szybką jak karabin maszynowy wymową porucznika, machnął ręką w podziękowaniu i ruszył dalej. Za drezyną wjechał do windy i zgasił silnik. Żołnierz obsługujący windę zakręcił korbą i uruchomił silnik. Po krótkiej chwili Mock znalazł się w jednej z hal fabrycznych. Przejechał przez halę do wyjścia.