Musiał przystanąć, ponieważ poraziło go słońce. Już z daleka widział bramę fabryki, a za nią obóz. Poszedł w jego kierunku. Mock chciał zostawić motor przed bramą, ale wartownik podniósł szlaban, pokazując mu drogę pomiędzy drutami prowadzącą do baraku, gdzie mieścił się pokój widzeń, punkt medyczny i komendantura obozu.
Mock był zdziwiony uprzejmym i nieregulaminowym zachowaniem wartownika, który nawet nie zażądał legitymacji i nie wydał żadnej przepustki. W końcu wpuścił mnie tylko między druty, pomyślał, parkując motocykl koło krzewów czarnego bzu okalających barak. Jesteś za bardzo podejrzliwy i pedantyczny; myślisz, że wszyscy są tacy ja ty? Świat by zwariował, gdyby był zaludniony indywiduami typu Mock. Chcesz, aby jakieś drobne niezgodności z twoimi wyobrażeniami o właściwym działaniu innych zepsuły ci wspaniałą chwilę, w której przekażesz tej nieszczęsnej kobiecie wiadomość o sprawiedliwej zemście – rozkoszy bogów?
– Drogi profesorze! – krzyknął na widok Brendla. – Oddaję panu motor z serdecznymi podziękowaniami! Nie będzie mi już potrzebny! Dziś w nocy Rosjanie wymierzyli karę mordercy panny Flogner! Złapali go na Viktoriastrasse w mundurze SS! Rzuciłem go bolszewickim bestiom na pożarcie. – Mock szedł w stronę profesora z wyciągniętymi rękami, jakby go chciał uściskać.
– Jak pan myśli, co mu mogli zrobić? Albo jego dusza już smaży się w smole, albo jego ciało marznie na Syberii! Tertium non datur, profesorze!
– Miała aksamitną dziurkę. – Zza pleców profesora wynurzył się komendant Gnerlich.
Mock nie dosłyszał i wpatrywał się w dwóch mężczyzn, z których pierwszy, ubrany w poplamiony szary garnitur, kucnął pod ścianą baraku, małą twarz wtulił w otwarte dłonie, a drugi, w opiętym na potężnej klatce piersiowej czarnym mundurze SS, stał na szeroko rozstawionych nogach i uśmiechał się, pokazując białe, równe zęby. Małe, mocno wciśnięte w głowę oczy były okolone szarymi obwódkami i rzucały ironiczne błyski. Mock na widok komendanta zesztywniał.
– Miała aksamitną ciasną dziurkę – powtórzył Gnerlich i to już wyraźnie dotarło do Mocka. – Śliczną cipkę, która była zwarta jak pierścionek.
Mock poczuł niesmak w ustach.
Gnerlich przewrócił oczami i wystawił język. Potem chwycił się za krocze i zaczął ciężko dyszeć.
– Och, jaka słodka była ta mała Flogner! – sapał, udając ruchy frykcyjne.
Mock spojrzał na Brendla, szukając odpowiedzi na jedno straszne pytanie. Łzy filozofa były odpowiedzią.
– Dowódca posterunku przy Viktoriastrasse. – Gnerlich przestał udawać seksualną ekstazę; teraz między czarnymi rękawiczkami prężyła się szpicruta – powiedział ci o esesmanie i jego zaspanym adiutancie. Tym adiutantem była słodka Berta, mała Bertuś. A kto był esesmanem? No kto nim był, Mock? Czy naprawdę ten, którego zostawiłeś Ruskom?
Mock uświadomił sobie, że nie może wrócić do domu. Przecież tam czeka na niego Karen. Siedzi teraz na spakowanych pudlach i kartonach i patrzy wyczekująco w drzwi wejściowe.
Kogo ujrzy Karen w drzwiach? Swojego męża, dzielnego pogromcę morderców, który w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku powie jej: „No to po wszystkim, Karen. Jedziemy do Kopenhagi, będziemy tam podziwiać morze i szron na liściach”?
Nie, ujrzy starego nieudacznika, który powie: „Jeszcze nie zamknąłem tej sprawy, Karen. Nigdy nie będzie sprawiedliwości. Każdy policjant jest skazany na wieczne niespełnienie”.
Mocka zakłuło w piersiach. Poczuł gorący kartofel w przełyku, który wolno, parząc rurę pokarmową, przedostawał się do brzucha. To nie był zawał serca. To był gniew. Gniew na człowieka, który mu nie pozwala wracać do domu. Otworzył usta i czuł, jak płuca tłoczą powietrze, które gwałtownie rozrywa wiązadła głosowe.
Ryk Mocka wstrząsnął obozem na Bergstrasse. Rzucił się na Gnerlicha, trzymając gogle w prawej ręce.
Chciał je wbić w szyję komendanta. Ten śmiał się i obracał, unikając bezradnych, niecelnych ciosów starego człowieka.
– Młoda była lepsza od starej – śmiał się Gnerlich. – Stara ma dupę jak cholewa, a młoda jak obrączkę!
Mock zaatakował podkutym butem goleń Gnerlicha. Ten uskoczył przed ciosem i śmiejąc się, wołał: – Uciekaj z tego miasta, dziadek. I nie skacz tak, bo będzie cię musiała odebrać stąd pielęgniarka!
Mocka olśniło. Trzeba usunąć przeszkodę, która odgradza go od domu i od Karen, wciąż godnej miłości i ofiary. Sięgnął do kabury. Wtedy Gnerlich warknął jak zwierzę i machnął nogą. Mock miał wrażenie, że jego goleń wyskakuje ze stawu. Ból wykręcił mu stopę. Pochylił się ku ziemi. Drugi but Gnerlicha spadł mu na kark i rozpłaszczył go w pyle pod barakiem.
– Śpij, dziadu, i nie gadaj po łacinie! – krzyknął Gnerlich, machnął jeszcze raz nogą i pozbawił Mocka przytomności.
BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,
TRZECIA POPOŁUDNIU
Mock ocknął się na twardej pryczy w obozowej izolatce. Poruszył głową i omal nie stracił znowu przytomności. Głuchy ból promieniował od ucha do potylicy. Dotknął twarzy. Maska była na swoim miejscu. Opuszkami palców wyczuł dwie nowe cienkie blizny na policzku.
– To od szpicruty – powiedział cicho profesor Brendel. – Po jego kopniaku stracił pan przytomność, a ten bydlak ciął jeszcze pana dwukrotnie szpicrutą.
– Może to nieprawda. – Mock podniósł się na pryczy i poczuł się tak, jakby ktoś odkręcał mu mózgoczaszkę. Zbierał gorączkowo myśli. – Może jej nie zgwałcił, lecz tylko tak mówi, żeby dręczyć hrabinę.
– Nie wiem – policzki Brendla zadrżały. – Niczego już nie wiem.
Ktoś się poruszył gwałtownie w rogu izolatki. Ubrana w podartą sukienkę postać położyła na kolanie kawałek kartonu i rysowała na nim linie i koła. Na jej twarz wysypały się jasne włosy. Dłoń z małą raną – jakby po przypaleniu papierosem – poruszała się szybko, pewnie i bez wahania. Strażniczka Waltraut Hellner poruszyła się niespokojnie w drzwiach izolatki, ale zaraz wróciła do poprzedniej pozycji.
Mock wstał z pryczy, odwrócił się do ściany, wygładził mundur, dłońmi chwycił się za skronie, a potem poprawił swój ciężki pas. W kaburze nie było broni. Potem wolno odkręcił obolałe ciało.
Hrabina Gertruda von Mogmitz patrzyła na niego okiem spokojnym. W wyciągniętej, poparzonej niedopałkiem dłoni dzierżyła kawałek kartonu.
– Niech pan go zabije – profesor odczytywał stenograficzny zapis, a Mock i hrabina patrzyli na siebie, nie mrużąc oczu. – Niech pan zabije mordercę mojego dziecka. „Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albowiem oni będą nasyceni”.
– Panie kapitanie, niech pan to zrobi – Brendel mówił teraz od siebie. – Niech pan zatrzyma mój motocykl.
Hrabina wyciągnęła ku Mockowi drugą dłoń, w której tkwiła pożółkła fotografia. Hellner błyskawicznie skoczyła i wyrwała zdjęcie, przedzierając je na pół. Mocno popchnęła hrabinę na ścianę.
– Mówiłam ci, że nie wolno niczego podawać odwiedzającym! – krzyknęła. – Chcesz dostać zakaz widzeń?
Gertruda von Mogmitz osunęła się na kolana i cofnęła w kąt pokoju.
Mock czuł w piersiach gorący kartofel.
– To tylko stara fotografia, szanowna pani Hellner – powiedział spokojnie profesor Brendel. – Żaden gryps.
Hellner przenosiła wzrok z jednej osoby na drugą. Była w wieku hrabiny von Mogmitz, lecz wyglądała znacznie starzej. Jej oczy miały ponury i zmęczony wyraz, a twarz rozorana była przez nikotynę i nieprzespane noce. Wokół ust rysowały się strzałki zmarszczek, a wokół oczu – pajęcza siatka małych skórnych rozstępów.
Mock widział już ludzi o podobnym wyrazie twarzy, lecz nie pamiętał gdzie. Hellner prychnęła pogardliwie, rzuciła na ziemię przedartą fotografię i wróciła do swej pozycji znudzonej kariatydy. Mock uniósł połówki zdjęcia i dopasował jej do siebie.
Na tle jakiegoś pomnika z rybakiem niosącym sieć, za którym widniał piękny osiemnastowieczny budynek z obłym, opadającym na obie strony dachem, stał znany Mockowi z gazetowych fotografii generał Rüdiger von Mogmitz, a obok niego trzymająca go pod ramię jego żona. Po obu stronach hrabiostwa stała służba – tęga, młoda dziewczyna w czepku na głowie i kamerdyner w nienagannie leżącym na nim mundurze.