SS – Obersturmbahnführer Hans Gnerlich był stworzony do munduru.
Mock spojrzał na skuloną w kącie hrabinę von Mogmitz i zrozumiał jej ciemne spojrzenie. Mówiło ono: „Zapamiętaj tę twarz na zawsze!”, „Policjant jest skazany na wieczne niespełnienie”. Strzelił butami i – krzywiąc się z bólu przenikającego goleń – ukłonił się hrabinie. Wiedział, gdzie ma pójść i co ma zrobić.
Nikt go nie powstrzyma od powrotu do domu, do Karen. Żaden kamerdyner ani żaden esesman.
Mijając strażniczkę Waltraut Hellner, spojrzał jej głęboko w oczy. Poczuł lekki zapach alkoholu. Już sobie przypomniał, skąd zna ten wyraz twarzy. Często widywał go u samego siebie, kiedy rano opierał ręce o lustro w łazience i wystawiał opuchnięty język, pokryty białym, suchym nalotem. Patrzył wtedy w swoje oczy i przyrzekał: już nigdy ani kropli alkoholu.
BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,
W PÓŁ DO CZWARTEJ PO POŁUDNIU
Mock jechał korytarzami i tunelami podziemnego miasta, a jego myśli diametralnie się różniły od tych, które mu towarzyszyły w drodze na Bergstrasse. Ulice pod powierzchnią były rozrzucone chaotycznie, ich skrzyżowania – groźne i nieodwołalne, a ronda niczego nie regulowały i nie porządkowały – były jak wiatraki kręcące się beznadziejnie na swych osiach.
Myśli Mocka były mroczne jak korytarze, którymi się poruszał, które rozdzielały się i znikały w słabym blasku latarń oraz płomieni palników acetylenowych.
Miał dość chaosu. Postanowił wprowadzić porządek chociaż w swój wewnętrzny świat. Po pierwsze, mówił do siebie, muszę zidentyfikować wyrzuty sumienia, po drugie. Nie wiedział, czym jest to „drugie”.
Była to jakaś śliska, ciemna myśl, wymykająca się i logice, i intuicji.
Mock zatrzymał motor gdzieś pod fosą miejską, w zimnym i wilgotnym tunelu.
Zsiadł z pojazdu. Plecami oparł się o ścianę i zapalił papierosa, który zdecydowanie wzmocnił jego ból głowy. Zgasił papierosa, a niedopałek schował do złotej papierośnicy.
Najpierw wyrzuty sumienia, pomyślał. Zastosował dawną metodę. Zamknął oczy, przypominał sobie minione przeżycia i czekał, kiedy nastąpi ścisk przepony – niezawodna reakcja wewnętrznej rany. Ścisk nie nastąpił, kiedy ujrzał przerażone oczy Heidego przykutego do ramy okiennej, nie bolało również, kiedy z rąk wypadała mu przepocona czapka brata, nie czuł nic, kiedy widział pełne łez oczy Karen. Mięśnie przepony zwarły się dotkliwie, kiedy ujrzał siebie z gorącym kartoflem w przełyku, patrzącym na pchnięcie, jakie zadała hrabinie von Mogmitz strażniczka Hellner. Po zdobyciu tej cennej informacji od swojego eudajmona Mock zapalił niedopałek, ignorując ból głowy.
Papieros rozjaśniał mu umysł. Cząsteczki nikotyny przyśpieszały ruchy neuronów. Nagle uchwycił śliską myśl, która przedtem się wymykała kleszczom jego rozpoznania. Nie rozumiem, powiedział do siebie, dlaczego Gnerlich się przyznał i dlaczego dopiero teraz. Dlaczego zwlekał z tym do momentu, aż znajdę rzekomego mordercę – Heidego? Czyżby Gnerlich był wyrafinowanym sadystą, który dręczy ludzi wtedy, gdy im się zdaje, że skończyła się ich męka, kiedy zamknęli w swym życiu jakąś ważną kartę, kiedy byli o włos od jakiejś zmiany na lepsze?
Takie postępowanie esesmana nie byłoby niczym dziwnym, sam stosowałem tę metodę wobec przesłuchiwanych. Wypuszczałem podejrzanego z aresztu, śledziłem go i po kilku dniach wolności, kiedy podejrzany zakosztował już alkoholu, normalnego jadła i kobiecego ciała, spadałem na niego jak jastrząb i zamykałem w ciemnicy w towarzystwie robaków i pająków, przed którymi nie mógł się nawet bronić.
Mock przypomniał sobie nagle jednego z takich podejrzanych, który nie wytrzymał psychicznych tortur i umarł na zawał serca w tej ciemnicy. Zamknął oczy i znów ujrzał jego pokryte wszami ciało na klepisku, na którym skakały roje pcheł. Głowa rozbolała go tak mocno, że przycisnął dłonie do skroni i zastygł nieruchomo, kucając na dnie tunelu. Minęło kilka minut, zanim rozwiał się obraz trupa w ciemnicy, robactwa i pająków.
– Po co ty o tym myślisz? – zapytał sam siebie, a jego donośny głos odbijał się od ścian.
– Zabiłeś jednego skurwysyna, zabij drugiego, potem wróć do domu, zabierz Karen i opuść miasto, dopóki to możliwe! To wszystko! Nie jesteś pewien, czy Gnerlich zabił Bertę Flogner? No i co z tego? Zabij go!
Hrabina przestanie cierpieć, a ty wyjedziesz stąd w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku! Skończysz swoje cholerne, ostatnie w życiu śledztwo. A potem już tylko Kopenhaga, filharmonia, szron na drzewach i powrót do młodzieńczych fascynacji naukowych! Na twojej drodze stoi jedna kanalia, której zabicie jest przysługą wyświadczoną ludzkości. To tak jak zabicie zboczeńca Roberta. To wszystko – ryknął wściekły. – Rozumiesz, kurwa? To wszystko!
Wsiadł na motocykl, zapuścił silnik i ruszył gwałtownie, bryzgając mokrym szlamem spod kół.
Echo w tunelu powtarzało uparcie i krzepiąco: „To wszystko! „Ulice stały się proste i uporządkowane, a głowa przestała go boleć.
BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,
CZWARTA POPOŁUDNIU
W czasie oblężenia twierdzy Breslau Cornelius Wirth zainteresował się dziełami sztuki, masowo wyprzedawanymi przez bogaczy – zarówno przedwojennych, jak i tych, którzy ukradli pożydowskie mienie. Ludzie ci, pozbywając się pamiątek swoich i cudzych, zdobywali w ten sposób środki na opuszczenie miasta.
Kiedy 16 lutego Breslau dostało się w pierścień oblężenia, arystokraci i bogacze przestali wyprzedawać cenne przedmioty i pogodzili się z myślą, że zginą wraz z nimi pod ceglanymi ruinami śląskiej metropolii. Do tego czasu Wirth zgromadził wspaniałą kolekcję. Na ścianach jego salonu wisiały barokowe obrazy śląskich mistrzów i osiemnastowieczne grafiki przedstawiające sceny mitologiczne.
Obrazy koiły nerwy Wirtha i pozwalały mu zapomnieć o przejmującym, ostrym dźwięku, jaki wyprodukował jego mózg na wieść o zamknięciu kleszczy oblężenia wokół miasta. Zgrzytliwy dźwięk długo obijał się pod sklepieniem czaszki.
Wtedy Wirth, przyzwyczajony do morskich przestrzeni i śródlądowych rozlewisk, które były od zawsze jego naturalnym środowiskiem, usłyszał – tak dobrze mu znany! – głośny trzask sztaby w drzwiach celi, wtedy Wirth, który od dziesięcioleci kontrolował przemyt na morskich i śródlądowych szlakach, usłyszał zgrzyt klapki wizjera i chrapliwy oddech z przepalonych płuc strażnika zaglądającego przez więzienne lipo. Miasto Breslau znalazło się w celi, a wraz z nim – on sam.
Jedynie portrety pyzatych chłopów i dumnych arystokratów, które tworzyli pracowici rzemieślnicy z warsztatu Willmanna, oraz przedstawienia zbrojnych konfliktów ludzi, bogów i centaurów przenosiły na chwilę myśli Wirtha w krainę ułudy i fantazmatów.
Teraz, w porze poobiedniej drzemki, również uleciałyby one w niebo i bujały na barokowych obłokach ozdobionych hebrajskim tetragramem, gdyby nie jeden człowiek – Eberhard Mock.
To on ściągnął je z eterycznych rejonów i zanurzył z powrotem w brudzie, ruinie i woni spalenizny.
– Minęły te czasy, panie Mock – mruknął Wirth, ponuro patrząc na swój wypielęgnowany ogród – kiedy byłem na każde pańskie zawołanie.
Prawdę powiedziawszy to, poczuł głęboką wewnętrzną satysfakcję. Wreszcie przestał odczuwać strach przed wszechwładnym niegdyś policjantem. Wreszcie się od niego uniezależnił. Wczorajsza akcja była ostatnią przysługą, jaką mu wyświadczył.
Kiedy już zostawili esesmana na pastwę żołnierzy z czerwoną gwiazdą na czapce, Wirth uświadomił sobie, że ten wrak człowieka o twarzy spalonej ognistą papą, o rękach usianych wątrobianymi plamami jest tylko nędznym petentem, którego on sam może właściwie przyjmować w przedpokoju, a stamtąd wykopać na ulicę.
Już teraz przestał być pokornym i posłusznym sługą, ponieważ po raz pierwszy w życiu ośmielił się powiedzieć do swojego niegdyś potężnego patrona nie „panie komisarzu”, nie „panie radco” ani „panie kapitanie”, lecz po prostu „panie Mock” – użył tej samej formy, jakiej używał wobec swojego krawca i wobec piekarza na rogu, do których mówił „panie Friesel” i „panie Johnsdorf”.