Выбрать главу

Patrzył z nieco pogardliwym uśmiechem na Mocka, który przechadzał się od grafiki do grafiki i coś mówił.

Wirth skupił się i usłyszał:

– … napisane? – Mock wskazał palcem na jedną z grafik.

Przedstawiała ona zamyślonego człowieka, siedzącego na brzegu wzburzonego morza.

– To po łacinie. Przetłumaczę ci. To znaczy: „Przyjemnie jest siedzieć na brzegu niespokojnego morza i obserwować burzę”. Ty też, Wirth, obserwujesz.

Słowa Mocka zginęły w głuchej irytacji, która jak wata oblepiła uszy Wirtha. Już miał dość tego wymądrzania się, które go zawsze upokarzało, tych łacińskich sentencji, które zawsze były głupio oczywiste, tych subtelnych aluzyj, których nie rozumiał. Miał dość arystokratów sprzedających mu pamiątki rodzinne z minami pełnymi godności i pogardy. Miał dość również Mocka, który był takim bandytą jak on sam, ale udawał, że jest kimś lepszym. Wczoraj pomogłem ci, myślał, nie wiem dlaczego. Nie wiem, co mnie skłoniło. Ale dzisiaj nic mnie nie skłania, dzisiaj wykopię cię z mojego domu.

– … szacunku. – Mock podszedł do kredensu i bez pytania nalał dwa kieliszki koniaku. – Każdy potrzebuje szacunku. Wiem, że nie czułeś się nigdy przeze mnie szanowany.

– Zamknij mordę – wysyczał Wirth. – Byłem ci posłuszny w dawnym Breslau. Ale tego Breslau już nie ma.

A teraz wynoś się stąd!

– Nie ma nic bardziej poniżającego – mówił Mock, nie zwracając najmniejszej uwagi na ostre słowa – jak jednostronny bruderszaft, jak jednostronne tykanie. Ja do pana przez lata mówiłem na „ty”, a pan mnie tytułował i honorował w mowie. Tak nie może być dłużej.

Mock postawił dwa wypełnione w jednej trzeciej kieliszki na stoliku obok Wirtha.

– Mam zaszczyt – powiedział – zaproponować panu przejście na ty.

Wirth miał chaos w głowie, kiedy trącał się kieliszkiem ze swoim dawnym opiekunem. Bursztynowy płyn rozgrzewał już jego wątpia, a Mock dalej kontemplował dzieła sztuki. Mijały minuty, buczały wybuchy.

Nic się nie zmieniło, a jednak zmieniło się wszystko.

Umarł stary bandyta Wirth i urodził się pan Cornelius, znawca dzieł sztuki i miłośnik baroku. Pan Cornelius, gdyby zechciał, mógłby teraz podjąć subtelną dyskusję na temat przepychu w sztuce barokowej ze swoim przyjacielem Eberhardem. Tę dyskusję przesunie jednak na później, bo teraz jego przyjaciel Eberhard zwraca się do niego z ważną prośbą. Mijały minuty, strzelały w niebo słupy dymu.

– Dobrze, Eberhardzie – powiedział Cornelius. – A teraz powiedz mi, proszę, kto to jest i jak mamy to zrobić.

BRESLAU, CZWARTEK 22 MARCA 1945 ROKU,

TRZY KWADRANSE NA ÓSMĄ WIECZÓR

Major Wiaczesław Komarenko wystartował z pola pod Kanthen i po chwili znalazł się nad wioską Opperau, o której wiedział, że jest typową miejscowością letniskową, gdzie latem wypoczywali zamożni mieszkańcy Breslau. Z zainteresowaniem przyglądał się niezbyt okazałym jednopiętrowym domom, kompleksowi sportowemu z basenem, który teraz zamiast wodą był wypełniony zardzewiałym żelastwem, oraz pięknemu pałacykowi, stojącemu na rogu głównej ulicy wśród starych drzew.

Strażnik obozu na Bergstrasse podniósł szlaban i kibelwagen przejechał przez bramę. SS – Obersturmbahnführer Hans Gnerlich siedział wygodnie rozparty na tylnym siedzeniu pod plandeką.

Oprócz kierowcy towarzyszył mu jeden tylko żołnierz z odbezpieczonym karabinem.

Żołnierz wodził wzrokiem na wszystkie strony, a najczęściej wbijał go w niebo, skąd dochodziły gniewne pomruki rosyjskich kukuruźników.

Samochód wolno przejechał w poprzek ulicę i znalazł się na terenie fabryki Lindnera.

Heinrich Zupitza siedział w opancerzonej wartowni i wpatrywał się w żarówkę sygnalizacyjną pod sufitem stróżówki. Jak się dowiedział od dwóch żołnierzy, którzy teraz leżeli związani na podłodze wartowni, żarówka zapalała się wtedy, gdy ruszała winda. Teraz kabina windy tkwiła w górnym położeniu, a obsługujący ją żołnierz czekał na bardzo ważnego pasażera, który punktualnie o ósmej miał zjechać w dół.

Petlakow wleciał już w przestrzeń powietrzną twierdzy Breslau. Sunął nad bezlistną gęstwiną drzew dużego parku ze stawem, nad którym stał piękny, reprezentacyjny budynek. Majora Komarenkę ogarnęła złość na faszystów, których ogromne gmachy były alegorią pychy i patosu, i w pewnej chwili zapragnął spuścić jedną ze swoich pięćdziesięciokilogramowych bomb wprost na przesuwający się pod nim budynek. Przezwyciężył ten nagły impuls i klnąc na samego siebie, minął wielki park i skierował się na północny zachód.

Po kilku minutach dostrzegł cel.

Auto wiozące Gnerlicha wjechało do hali fabrycznej. Zatrzymało się na jej końcu obok jakby wyrastającej z ziemi wielkiej blaszanej budy. Buda ta była przystankiem końcowym windy zjeżdżającej pod powierzchnię fabryki. Esesman pożegnał kierowcę hitlerowskim błogosławieństwem i wszedł do windy w towarzystwie żołnierza z odbezpieczonym schmeisserem. Żołnierz obsługujący windę trzasnął obcasami, wzniósł dłoń i zakręcił kołowrotem. Kołowrót uruchomił małe dynamo, które przekazało prąd do stalowych sznurów windy. Siecią podtynkowych przewodów prąd dotarł do żarówki w wartowni.

Zupitza, widząc zapalającą się żarówkę, schylił się i podniósł z podłogi pancerfaust – tak lekko, jakby to była aluminiowa rurka. Wymierzył broń w środkową część szybu windy. Zgrał szczerbinkę z głowicą i czekał.

Tunel, którym poruszała się drezyna, był ślepy. U jego końca znajdował się wlot innego korytarza, który tworzył kąt prosty z tunelem. Mock wiedział doskonale, że drezyna dojeżdżała do miejsca, gdzie tory kolejowe się kończyły, tam stawała, a pasażerowie wysiadali i szli dalej owym prostopadłym korytarzem.

Niekiedy na pasażerów czekał jakiś pojazd.

Dzisiaj na Gnerlicha czekał motocykl.

Kierowca nie siedział jednak na kanapie pojazdu, lecz leżał obok niego, gryząc knebel.

Eberhard Mock i Cornelius Wirth kucnęli przy ślepej ścianie i wpatrywali się w ciemność.

Stamtąd miał nadjechać drezyną Heinrich Zupitza, wiozący trupa komendanta Gnerlicha.

Bombowiec petlakow, pilotowany przez majora Wiaczesława Komarenkę, znalazł się nad fabryką.

Zaryczały spusty bomb. Artyleria przeciwlotnicza zostawiała w powietrzu białe obłoki, które otaczały samolot majora Komarenki jak barokowe ornamenty. Major dał znak i jego kadłub stał się lżejszy o dwieście kilogramów. Bombowiec odleciał, robiąc miejsce swojemu następcy. Bomby wyrwały dziurę w kilkupiętrowych halach. Ogień i dym, uwolnione przez bomby, prawie polizały podwozia rosyjskich samolotów.

Zupitza widział już kabinę windy zjeżdżającą z góry. Mógł teraz łatwo trafić granatem, ale był cierpliwy. Czekał, aż kabina dojedzie do połowy szybu i zwolni. Kiedy to się stało, zatrzęsła się ziemia, stalowe liny naprężyły się i pękły. Zupitza wystrzelił, pocisk runął w stronę szybu jak złowrogi szerszeń i trafił w szyb windy – w miejsce, gdzie ona powinna się właśnie znajdować. Ona była jednak niżej, leciała już w stronę ziemi. Szyb, wartownia i drezyna widoczne były bardzo wyraźnie wśród iskier sypiących się spod windy. Nieoczekiwanie kabina zazgrzytała przeraźliwie. Zadziałał mechanizm blokujący. Winda zatrzymała się dwa metry nad ziemią. Od góry szybu buchnęły dym i kurz, które natychmiast wypełniły cały podziemny tunel.

Zupitza zszedł po omacku, dźwigając drugi pancerfaust. Nic nie widział. Dymi kurz dostawały się do oczu. Zupitza wymierzył po raz drugi w miejsce, gdzie powinna znajdować się winda, i wystrzelił. Usłyszał jęk blachy i poczuł, jak jej kawałki przeleciały mu obok ucha. Wykonał swoje zadanie. Rozsadził windę, Gnerlich nie żyje. Zbliżył się do drezyny i poruszył wajchą. W jej mechanizmie zazgrzytały kawałki gruzu. Kiedy ruszał, zdawało mu się, że ktoś wskakuje na drezynę. Wyciągnął pistolet i strzelił w kierunku, z którego dochodził ten odgłos.