Trzęsienie ziemi, kurz i dym wypełniły tunel. Mock i Wirth założyli gogle. Pod stopami poczuli drżenie. Mock przyłożył policzek do szyn. Drgania były bardzo wyraźne.
– Jedzie! – krzyknął do Wirtha. – Już po wszystkim!
Obaj ruszyli naprzeciw drezyny. Po kilkudziesięciu metrach przystanęli i zapalili latarki. Zaczęli nimi gwałtownie poruszać. Tak się umówili z Zupitzą. Ten na widok latarek miał zwolnić i się zatrzymać, aby nie uderzyć o ścianę zamykającą ślepy tor. Drżenie było coraz wyraźniejsze. Powoli zamieniało się w dudnienie. Huk stawał się nie do zniesienia.
– Co jest! – krzyknął Wirth. – Czemu się nie zatrzymuje?
To było ostatnie, co powiedział, a może ostatnie, co pomyślał. Drezyna wynurzyła się z obłoków dymu.
Oświetlała ją mała lampa naftowa umocowana na burcie. Obaj uskoczyli przed piekielną machiną i przylgnęli do ścian. Wirth poczuł potworne przyciąganie, któremu nie mógł się oprzeć. Potem usłyszał zgrzyt i mlaskanie. Usłyszał to, choć żadnym zmysłem nie powinien już niczego percypować. Nie mógł przecież widzieć ani słyszeć, że kawałki jego ciała rozpryskują się po ścianach, a kończyny łamią pod kołami drezyny.
Mock też poczuł to przyciąganie wieczności, ale mu się nie poddał. Burta drezyny rozorała jego skórzany płaszcz na plecach. Poczuł silne uderzenie w kręgosłup i upadł na tory. Za drezyną. Poparzoną twarz paliły iskry. Leżał na torach. Między palcami przeciekała mu miękka, lepka i ciepła galareta nieznanego pochodzenia. Położył policzek na drgającej szynie. Snopy iskier sypały się za drezyną, która hamowała. Mock niczego więcej nie widział z powodu śmierdzącej mgły, składającej się z sadzy i dymu, którą przeciąg wessał w tunele podziemnego miasta. Nie miał czym oddychać. Zacisnął palce na nosie i nie otwierał ust. Wciąż drgały mu przed oczami sylwetki dwóch ludzi na drezynie: roześmiany komendant Gnerlich trzymający nogę na zakrwawionym ciele Zupitzy. Kiedy Mock uświadomił sobie treść swego widzenia, postanowił więcej nie walczyć. Oderwał palce od nosa i zaczerpnął głęboko powietrza. W jego płuca wtargnęła ognista sadza. A potem usłyszał huk drezyny rozbijającej się o ślepą ścianę.
BRESLAU, PIĄTEK 23 MARCA 1945 ROKU,
SZÓSTA RANO
Mock otworzył oczy i zobaczył nierówny, wybielony wapnem sufit. Wrażenie nierówności powodowały deski, które zachodziły jedna na drugą. Sufit z desek, pomyślał Mock, gdzie może być taki sufit?
– Jest pan w baraku medycznym obozu na Bergstrasse, kapitanie – usłyszał głos profesora Brendla. – Czuwam przy panu. Niech pan spokojnie leży, a ja wszystko opowiem.
Mock nie zastosował się do wskazówek profesora. Najpierw poruszył kończynami. Ból, jaki poczuł, nie był eksplozją cierpienia – raczej łagodnym sygnałem zmęczonych mięśni. To był znak, że kości są całe. Uniósł głowę, by obejrzeć ewentualne siniaki. Wtedy się zaczęło. Krew wypłynęła z nosa i wdarła się do ust, a stamtąd do płuc. Przyniosła ze sobą cząsteczki sadzy. Pierwsze rozrywające kaszlnięcie odrzuciło go z powrotem na pryczę. Drugie targnęło żołądkiem. Kurczowo chwycił się brzegu pryczy i zwymiotował do stojącego obok wiadra. Torsje miotały nim jak w epileptycznych paroksyzmach.
Na skroniach czuł delikatne dłonie. Ktoś przytrzymywał go za głowę i pilnował, aby znajdowała się zawsze nad wiadrem. Te zimne dłonie były dla niego cudownym ukojeniem, pieszczotą anioła. Opadł znów na plecy i poczuł dotkliwy ból kręgosłupa. Zacisnął powieki i czekał, aż wszystkie narządy wewnętrzne wrócą na swoje miejsce. Znowu poczuł na czole dotknięcie. Nie chciał otwierać oczu, ponieważ obawiał się, że opiekująca się nim istota jest tylko tworem jego wyobraźni, zjawą, która zniknie, gdy on wraz z otwarciem oczu wróci do rzeczywistości.
Ciekawość zwyciężyła, otworzył oczy, a zjawa się nie ulotniła.
Hrabina Gertruda von Mogmitz ocierała mu czoło. Miała na sobie wciąż tę samą szarą sukienkę. Jej jasne włosy bez śladu siwizny związane były z tyłu w koński ogon. Cierpienie obrysowało mocno jej usta i nadało różowe zabarwienie powiekom. Granatowy siniec na skroni podkreślał biel jej skóry. Skutki działania bólu zostały jednak złagodzone przez lekki uśmiech – trochę drwiący i nieobecny. Piękne szaroniebieskie oczy były ciepłe i wilgotne. Hrabina otarła chusteczką usta Mocka i odsunęła się z krzesłem. Chciał ją powstrzymać, przytulić do siebie i pocałować, ale nie pozwoliła mu na to myśl, która brutalnie wtargnęła w jego umysł. Zdał sobie sprawę, że nie ma maski na twarzy. Ty stary satyrze, mówiła ta myśl, chcesz obdarzyć tę cudowną istotę swym starczym, obwisłym ciałem, chcesz skalać jej usta zarzyganym oddechem?
– Latine loqui possumus? * - usłyszał głos Brendla. – Dlaczego? – zapytał po niemiecku, nie mogąc sobie przypomnieć żadnego łacińskiego słówka.
– Ne custos nostra capiat, quid dicamus. ** – Brendel poruszył głową. – Quae elementis humanitatis non imbuta sit. *** Mock znów podniósł głowę i znów poczuł mdłości. Zdołał jednak zlustrować wnętrze baraku. Hrabina siedziała na krześle, profesor Brendel stał obok niej w pomiętym garniturze, a strażniczka Waltraut Hellner drzemała, półleżąc na kozetce, która stała naprzeciwko pryczy Mocka. Drzwi były otwarte. Zimno, które wiało z korytarza baraku, przejęło Mocka dreszczami.
Hrabina otuliła go kocem i poprawiła mu pod głową szorstki worek wypełniony słomą.
– Niech pan mówi wolno i prostymi zdaniami. – Ogromny, opuchnięty język przeszkadzał mu w mówieniu. – Ale najpierw proszę pić.
Hrabina von Mogmitz podniosła jego głowę i napoiła go wodą. Każdy łyk był jak pieszczota, jak pocałunek.
Mock wiele by dał, aby trzymać tak swoją gorącą, udręczoną czaszkę w zgięciu jej ręki, gdzie mógł kontemplować dotyk jej jedwabnej skóry, a poruszając głową – nawet dotknąć jej kształtnych piersi.
– Praefectus vivit, quamquam vulneratus et pede aegrotus est. **** – Usłyszał Mock i poczuł przypływ mdłości.
Odwrócił się na bok i znów jego głowa znalazła się w chłodnych, delikatnych dłoniach hrabiny. Jego wątpia zatrzęsły się, ale tym razem w wiadrze znalazło się jedynie ciemne pasmo śliny.
– Nemo praeter te et praefectum vivus est. Aer per lucamin muro a machina factam influit et tibi saluti fuit. Postquamper exploratores inuentus es et nobis reportatus. *****
Mock opadł na pryczę, a hrabina otarła jego zroszone potem czoło. Wiadomość o śmierci Wirtha i Zupitzy została zneutralizowana przez łacinę.
Język jego studiów, który pełnił teraz funkcję języka tajnego, był filtrem, przez który nie przedostawały się obrazy przeszłości.
Skupiając się na zrozumieniu szyku lucam a machina factam oraz podwójnego datiwu tibi saluti, Mock nie dopuszczał, aby w jego umyśle pojawiły się wspomnienia nierozłącznych przyjaciół, Kastora i Polluksa z Breslau, którzy wiernie mu służyli przez lata i którzy przez niego polegli w podziemiach miasta.
– To byli zwykli bandyci. – Język Mocka już sprawniej się poruszał w spieczonych ustach. Patrząc na zdumionego Brendla, przypomniał sobie jeden wyraz z łaciny kościelnej.
– Latrones sine conscientia. *
Zamknął oczy i nagle poczuł łzy pod powiekami. Zacisnął powieki tak mocno, że zabolały go oczy. Nie pomogło. Łzy wypłynęły na policzki i pociekły wypalonymi kanionami zeszpeconej twarzy. Nie zapłakał po śmierci swojej matki, nie uronił łzy po śmierci swojego ojca ani brata. Płakał w życiu tylko dwa razy: po tym, jak odeszła od niego jego pierwsza żona Sophie, i teraz – po śmierci Wirtha i Zupitzy.
Poczuł dłoń hrabiny na swojej twarzy. Otworzył oczy. Nie było w nich śladu łez.
– Ładnie – uśmiechnął się do niej. – Jestem już na wskroś zepsuty. Płaczę tylko za kurwami i bandytami.
* [Możemy rozmawiać po łacinie?]
** [Aby nasza strażniczka nie zrozumiała, o czym mówimy.]
*** [Ponieważ nie otrzymała wykształcenia humanistycznego]
**** [Komendant żyje, choć został ranny i ma chorą nogę.]
***** [Nikt nie ocalał oprócz ciebie i komendanta. Powietrze napłynęło przez dziurę wyrąbaną przez maszynę i ono przyniosło ci wybawienie. Potem zostałeś znaleziony przez zwiadowców i odniesiony do nas (tłum. aut).]
Wyjaśniam, że Brendel operował łaciną bardzo prostą, wolną od stylistycznych pretensji (przyp. aut).]