Hrabina drgnęła i spojrzała na Brendla. Zaczęła gestykulować gwałtownie. Mock poczuł się jak na przedstawieniu teatralnym, podczas którego jeden aktor odgrywa pantomimiczne scenki, a drugi tłumaczy jego gesty. Nie mówił już niczego, co nie byłoby przeznaczone dla uszu strażniczki, toteż przeszedł na niemiecki.
– Nie płacz za nikim! – Hrabina podniosła pięść, a profesor Brendel tak właśnie słownie zinterpretował jej gest.
– Wszyscy spotkamy się w domu Ojca! – To Brendel już przeczytał z kartki zapisanej stenograficznymi znakami. – Wszyscy, ale my najpóźniej w tym mieście. Ty i ja znajdziemy się w domu Ojca później niż wszyscy w tym mieście, my ocalejemy z tego piekła!
Mock wystraszył się, że hrabina oszalała. Jej oczy jednak były spokojne. Ich spojrzenie było pokrzepiające i pewne. Przeniosło się ono teraz na profesora. Stało się zdecydowane i nakazujące. Mock poddał się również temu nakazowi, choć w jego umyśle tłukły się natarczywie dwa logiczne pytania: Dlaczego inni zginą, a hrabina i on sam mieliby ocaleć? Dlaczego do tych ocalałych hrabina nie zaliczyła profesora Brendla? Nie pytał jednak o nic, bo sądził, że wzrok hrabiny mówi: „Wytłumacz mu wszystko, Brendel!” Nie pomylił się.
– Ja znam jej rozumowanie, kapitanie – powiedział profesor Brendel, posłuszny niememu nakazowi.
– Ona ocaleje, ponieważ spełnia wszystkie warunki, jakie postawił Bóg przed swymi wiernymi w Kazaniu na Górze. Jest uboga w duchu, to znaczy ma w sobie dziecięctwo boże. Wie pan, co to znaczy, kapitanie?
– Nie wiem – wykrztusił Mock.
– Proszę o cierpliwość. Wszystko panu wytłumaczę. – Brendel wpatrywał się z podziwem w jasne oczy hrabiny. – Hrabina ocenia w sposób aksjologicznie jednoznaczny jak dziecko. Ono pyta rodziców: „On jest dobry czy zły? „Rodzice odpowiadają jednoznacznie. Nie ma światłocienia. Ojciec nie odpowie: „On jest trochę dobry, trochę zły”. Hrabina pyta Boga jak Jego dziecko. A Bóg odpowiada poprzez Biblię. To po pierwsze. – Brendel zaczerpnął tchu i podniósł palec ku górze.
– A po drugie, skąd dziecko wie, że epistemologicznym walorem wypowiedzi ojca jest prawda?
– Nie wiem, skąd wie – westchnął Mock. – Ale mam do pana prośbę. Niech pan oszczędzi mój skołatany mózgi mówi jaśniej.
– Dobrze – uśmiechnął się Brendel przyjaźnie, jakby Mock był dociekliwym, ale nieco tępym studentem.
– A zatem, skąd dziecko wie, że ojciec ma rację? Odpowiedź jest prosta: bo dziecko ufa swojemu ojcu. Tak i hrabina. Ona ufa Bogu. Jest zatem uboga w duchu. Idźmy dalej. „Błogosławieni, którzy cierpią, ponieważ oni będą pocieszeni. „Hrabina cierpi – to jest jasne dla każdego. Uważała Bertę za własne dziecko. A oto nieszczęsna dziewczyna stała się ofiarą camificis horribilis, qui bis castris prae est. * Poza tym ten camifex nieustannie comitem nostram per torment acmciat. ** Mści się za lata swojej służby.
– Nie zrozumiałem – powiedział coraz bardziej zaintrygowany Mock. – Nie znam słówek camifex ani tormentum.
– Camifex to to samo, co cruciator, kat, a tormentum todolor corporisam datore factus *** – Brendel spojrzał zaniepokojony na strażniczkę, która zaczęła się przysłuchiwać ich rozmowie.
– Proszę mówić dalej, to bardzo ciekawe. – Mock aż się oparł na łokciu.
– A teraz dalej. „Błogosławieni cisi.” Hrabina nie mówi. Straszne cierpienie odebrało jej głos.
Kolejne błogosławieństwo dotyczy spragnionych sprawiedliwości: „Błogosławieni, którzy łakniecie i pragniecie sprawiedliwości.”
– Tak – przerwał Mock profesorowi. – Że ona łaknie i pragnie sprawiedliwości, to oczywiste.
Dała mi maginem cruciatoris ****, żeby mi zawsze przypominało de necessitat eultionis. *****
– Mówić tak, żebym rozumiała! – wrzasnęła strażniczka. – Bo inaczej rozgonię was wszystkich! Co to za spisek?
– Trzeba się było uczyć, moja dobra kobieto – powiedział Brendel.
– Kto nie umie po łacinie.
– Dobrze, dobrze – przerwał Mock i uśmiechnął się pojednawczo do strażniczki.
Wiedział, że dalsza część wypowiedzi Brendla brzmi: „musi pasać świnie”, i bał się, że może to rozsierdzić „dobrą kobietę”.
– Już będziemy mówić tylko po niemiecku. Ale nie mogę zagwarantować, że wszystkie słowa będą pani znane.
– Też mi paskuda z ryjem jak kalafior – powiedziała strażniczka, patrząc na Mocka. – I taki się jeszcze wymądrza tutaj.
Usiadła na kozetce i wbiła w Mocka swe małe ciemne oczy, wroga i skupiona.
– Skończyliśmy na „złaknionych sprawiedliwości”. – Brendel uznał zachowanie strażniczki za pozwolenie na kontynuację wykładu. – Dalej są „miłosierni”. Hrabina okazywała swe miłosierdzie uciśnionym, o czym pan chyba wie.
– Oczywiście, wiem. – Mock na darmo próbował sobie przypomnieć kolejne błogosławieństwa. – Głośno było o pomocy, jakiej udzielała pani hrabina ciężarnym polskim robotnicom z obozu pracy w Breslau – Burgweidei z Clausewitzstrasse. W swoim majątku urządziła nawet ochronkę, do której przyjmowała dzieci, które tam się urodziły. Pamiętam, że o tym czytałem w artykule, nadzwyczaj napastliwym wobec pani hrabiny.
– To było pewnie po sprawie z jej mężem – powiedział Brendel. – Czy tak, pani hrabino?
Hrabina kiwnęła głową i pisała coś gorączkowo. Była piękna w swym zapamiętaniu. Mock poczuł ciepły przypływ litości, kiedy spojrzał na jej dłonie, pokryte suchą, cienką skórą.
Brendel rzucił okiem na tajemnicze zapisy, wyglądające jak odręczne inskrypcje z rzymskich katakumb, i powiedział:
– Tak, tak, oczywiście, pani hrabino. Zaraz o tym powiem. Zgadzam się z panią, oczywiście.
– Ile jest tych błogosławieństw „na Górze”? – przerwał Mock profesorowi. – Już wszystkiego zapomniałem. I z łaciny, i z religii.
– Dziewięć – profesor cicho policzył wszystkie, które dotąd wymienił. – Wymieniłem pięć. Jeszcze cztery, a mianowicie ludzie „czystego serca”, „ci, którzy wprowadzają pokój”, „którzy cierpią prześladowanie z powodu sprawiedliwości” i ci, którym urągają z powodu ich miłości do Boga. Tego ostatniego dokładnie nie pamiętam, nie potrafię go przytoczyć z pamięci.
– Nieważne – powiedział Mock i zwrócił się wprost do Gertrudy von Mogmitz. – I tak wszystko się zgadza, może oprócz tego ostatniego. Kto panią hrabinę prześladuje z powodu jej miłości do Boga?
Hrabina zacisnęła usta, wskazała na drzwi, a potem coś napisała.
– Camifex – powiedział Brendel.
– Est cultor doctrinae paganae, non Christianae. *
– Dość tego! Miałeś nie gadać po łacinie! – wrzasnęła strażniczka do Brendla i wyjrzała na korytarz. – Heinz, zabieramy tę księżnę!
Brendel nie próbował protestować. Do izolatki wszedł wysoki strażnik z karabinem. Hrabina wstała, uśmiechnęła się do Mocka, a potem po prostu pomachała mu ręką. Ten gest byłby bardziej odpowiedni podczas rozstania przyjaciół – po skończonym spacerze, po udanym pikniku, po obejrzeniu filmu. Tak żegnają się piękne kobiety w pergoli obok Jahrhunderthalle, a słońce podświetla ich białe zwiewne sukienki.
Kobiety te przekrzywiają lekko głowy i spod kapelusza wysyłają rozbawione uśmiechy.
Potem odchodzą, stukając obcasami, a mężczyzna zostaje sam – w korytarzu z liści.
Mock zamknął oczy i usnął, napawając się świetlnymi refleksami słońca palonymi w liściastym dachu, jasnymi punktami.
BRESLAU, PIĄTEK 23 MARCA 1945 ROKU,
DZIEWIĄTA RANO